522 km w średnim tempie 8848 m/h. „To mój osobisty Everest”. Rozmawiamy ze Zbigniewem Klapą – historią polskiego ultra

 

522 km w średnim tempie 8848 m/h. „To mój osobisty Everest”. Rozmawiamy ze Zbigniewem Klapą – historią polskiego ultra


Opublikowane w czw., 18/10/2018 - 09:14

Ze Zbigniewem Klapą – chodziarzem ultramaratończykiem, maratończykiem, wielokrotnym zwycięzcą maratonu giganta Paryż-Colmar, rekordzistą Polski na 50 km rozmawiał Rafał Ławski, Ambasador Festiwalu Biegów.

Niezwykłe odkrycie podczas imprezy biegowej…

Czy był ktoś szczególny, kto namówił Cię do ultradystansu, zainspirował swoimi osiągnięciami ?

Zbigniew Klapa: Kiedy uczęszczałem do Technikum Rolniczego w Rokietnicy, do uprawiania chodu sportowego namówił mnie ówczesny nauczyciel Pan Marian Piszora oraz zawodnik Orkanu Poznań i zarazem rekordzista Polski Tadeusz Grabowski. Wraz z innym kolegą zaczęliśmy uczęszczać na treningi. Nie było wówczas szerokiego dostępu do wiedzy z zakresu chodu długodystansowego jak choćby w kwestii treningowej.

Na początku były starty na dystansach 10 i 20 kilometrów. Jednak dość szybko moją koronną dyscypliną został dystans 50 kilometrów. Na tym dystansie ustanowiłem dwukrotnie rekord Polski – w 1975 roku, a następnie pobiłem swój własny rekord w roku 1983.

W roku 1981 otrzymałem propozycję udziału w zawodach na 100 kilometrów i to od razu na arenie międzynarodowej. To był moment przełomowy w mojej karierze. Z uzyskanym we francuskiej miejscowości Bar-Le-Duc czasem - 9 godzin 27 minut 54 sekundy - otrzymałem dalsze propozycje starów we Francji.

Dla mnie osobiście dystans ultra pozwolił jeszcze lepiej poznać siebie i odkryć pewne predyspozycje. Dalsze starty w chodzie na 200 km oraz w zawodach 28-godzinnych utwierdziły mnie w przekonaniu, że powinienem się rozwijać w tym kierunku.

Jak przygotowywałeś się do kolejnych wyzwań na arenie międzynarodowej? Jakim zapleczem dysponowałeś? Z jakimi trudnościami się wówczas spotykałeś?

Paradoksalnie pierwsze zawody pomimo trudności zakończyły się sukcesami. Oczywiście takimi na miarę moich skromnych możliwości. Brak odpowiedniej wiedzy i właściwego zaplecza nie pomagały mi konfrontacji z długimi dystansami. Nabywałem jednak doświadczenia wraz z kolejnym startami, które mnie sukcesywnie hartowały na coraz to większe wyzwania. Efektem tego były liczne zwycięstwa w chodzie na 100 i 200 km oraz wysokie lokaty uzyskane na tych dystansach we Francji i w Belgii. Choć z technicznego i logistycznego punktu widzenia nie były „ultratrudne”, to jednak mentalnie postawiły bardzo wysoką poprzeczkę. Szczególnie jeśli chodzi o walkę z czasem i utrzymanie wysokiego poziomu motywacji.

Jednym z moich osiągnięć jest aktualny do dziś rekord w chodzie na 200 km w Chapelle-lez-Herlaimont – 19 godzin 55 minut i 7 sekund (1983 r.) Warto także podkreślić, iż 30 najlepszych chodziarzy na dystansie 200 kilometrów otrzymuje przepustkę do startu na trasie Paryż-Colmar, które uchodziły za Mistrzostwa Świata w chodzie długodystansowym.

Jak wyglądały Twoje zmagania z gigantem Paryż-Colmar ? Wówczas dystanse ultra nie były popularne tak jak dziś. Nie było także dostępnej wiedzy z zakresu sportu, medycyny, odżywiania czy psychologii, aby wspomóc zawodników w ich wysiłkach. Także i w rozumieniu rozwoju mediów oraz przepływu informacji to była wszak inna epoka.

Rzeczywiście nawet na arenie międzynarodowej, w szczególności we Francji oraz krajach Beneluxu, gdzie gigant Paryż- Colmar był bardziej znany, wiedza bazowała w znacznym stopniu na doświadczeniach ludzi. W pewnym sensie musiałem zapłacić frycowe i długo czekać na ten swój wymarzony moment. Zanim pokonałem pełny dystans Paryż Colmar musiałem wielokrotnie pogodzić się z zejściem z trasy.

W jakich okolicznościach?

Nawet nie chodziło o możliwości fizyczne organizmu, a tym bardziej psychikę. Za każdym razem walczyłem po kres własnych sił. To był właśnie niedostatek ów wiedzy oraz brak sztabu ludzi, którzy wspierają Cię w Twoich zmaganiach. Najgorszy był dla mnie rok 1982, kiedy to doznałem kontuzji kości piszczelowej i w ogromnym bólu kontynuowałem dalszą część trasy. Niestety na 410 kilometrze decyzją lekarską musiałem opuścić trasę. Skutkiem tego było 6 tygodni postoju z nogą w gipsie. Co przez ten czas przeżywa sportowiec – niech każdy biegacz dopowie sobie sam (śmiech).

To są właśnie takie momenty w życiu sportowca, kiedy pomimo świadomości rosnącej siły i możliwości sportowych jest się bezradnym w obliczu okoliczności niezależnych od człowieka. Czas uodparnia. Wczorajszy ból staje się dziś tylko niedogodnością. Organizm reaguje zupełnie inaczej na bodźce, jest bardziej doświadczony i oswojony ze strefą dyskomfortu. Mimo pierwszych niepowodzeń nie uważam tamtych startów w latach 1982 – 1988 za stracony czas. Poniekąd stałem się częścią brutalnej statystyki, która podaje, że zawody kończy nie więcej niż połowa z 30 śmiałków, która przystępuje do zawodów wg niezwykle surowych kryteriów selekcji.

Kiedy uwierzyłeś ponownie w sukces, jakie uzyskałeś wsparcie dla rozwoju swojego talentu?

Na szczęście zainteresowała się mną francuska organizacja Amis de la Marche, która, jak się okazało, obserwowała moje zmagania z dystansem Paryż-Colmar. Zaproponowali mi pomoc merytoryczną, wsparcie materialne oraz - jakkolwiek dziwnie to zabrzmi - duchowe. Podczas kolejnego startu miałem świadomość, że mogę już na równi rywalizować z innymi chodziarzami. Przez całą trasę towarzyszył mi sztab ludzi, którzy wspierali moją drogę do mety. Łatwo nie było, gdyż ciążyła na mnie presja lepszego rezultatu, pomimo, że wprost nikt tego nie wymagał, a nawet nie oczekiwał od razu sukcesów. Udało się – w roku 1989 zająłem drugiej miejsce, zaś w kolejnych trzech latach zwyciężałem.

Każdy kolejny start na tym dystansie kończył się sukcesem. W dotychczasowym dorobku zmagań z gigantem pięciokrotnie stawałem na najwyższym podium, dwukrotnie na trzecim miejscu i trzykrotnie na drugim. Każdy ze startów był wielce stresujący. Każdy ze startów mam w pamięci do dziś. Najlepszy dla mnie był ten w roku 1999, gdzie ów dystans 522 kilometry pokonałem w 58 godzin i 53 minuty, co dało średnią prędkość... 8 848 metrów na godzinę. Można więc rzec, iż był to mój osobisty Mount Everest (śmiech).

Opowiedz o swoich treningach. Jakie narzędzia treningowe stosowałeś? Jak w ogóle można się przygotować do tak monstrualnego dystansu jak Paryż-Colmar?

W startach na dystansie ultra nie ma doskonałego planu treningowego. Ani takiego, który byłby adekwatny do trudu chodu. Bazowałem na dużych objętościach, ale także i włączałem treningi siłowe. Trenowałem najczęściej na trasie Grodzisk-Kąkolewo. Kilometraż tygodniowy wynosił ok. 200 km, chociaż w bezpośrednich przygotowaniach startowych nawet sięgał do 300 km tygodniowo. Do dziś pamiętam hartowanie organizmu podczas weekendowych treningów. W piątek po pracy chodziłem ok 20 kilometrów. Następnie było 80 kilometrów nocnego treningu. W sobotę rano i popołudniu odpowiednio po 20 kilometrów. Niedziela to wycieczka około 40 kilometrów.

Warto jednak dodać, że poza przygotowaniem fizycznym wiele innych czynników odgrywało dużą rolę. Jak choćby odporność na warunki atmosferyczne – zawodnikom od startu w środę aż do soboty, kiedy przekraczali linię mety towarzyszyła znaczna amplituda temperatur i kapryśna aura pogodowa. Profil trasy nie pomaga – nie jest to trasa płaska, znajduje się sporo wzniesień, które przy kilkudziesięciogodzinnym wysiłku dodatkowo rzutują na psychikę zawodnika. Warto dodać, iż kiedy stajesz oko w oko z kolosem w postaci ultradługiego dystansu myślisz o tym co zrobić, by stał się Twoim sprzymierzeńcem. Myślisz o tym, czego wówczas doświadczysz, jakich pokładów energii sięgniesz by przetrwać trudy zawodów.

Opowiedz nam o swojej przygodzie z bieganiem. Czy to odskocznia od chodzenia, forma rozszerzenia treningów o dodatkową aktywność?

Treningi biegowe rozpocząłem na koniec swojej kariery związanej z chodziarstwem. Zapragnąłem mieć w swoim biegowym życiorysie pokonanie królewskiego dystansu. Wykorzystując zaplecze wydolnościowe jakie wówczas posiadałem, podjąłem się wyzwania biegu długodystansowego, który był dość popularny w tamtych czasach, choć nie tak masowy jak obecnie.

Trudno było złamać „trójkę”?

Na pewno nie robi się tego tak ot po prostu. Psychika gotowa była na podjęcie takiego wyzwania. Z pewnością siła biegowa, przygotowanie mięśniowe były moimi mocnymi atutami. Niemniej jednak regularne treningi na większych prędkościach były niezbędne by przygotować się do królewskiego dystansu. Moja maratońska życiówka to wynik na poziomie 2h54’. Dystans 20 kilometrów pokonałem w 1h10’, zaś w wieku 52 lat pokonałem dystans półmaratonu w czasie 1h18’ .

Jesteś chodziarzem, ale także i pasjonatem biegania. Nie mogę się powstrzymać by zapytać co jest trudniejsze - bieg czy chód?

Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie tak aby było szczerze, miło i prawdziwie na portalu dla biegaczy (śmiech). Więc powiem tak – dla mnie nieco przyjemniejsze jest bieganie z perspektywy biegacza amatora, ale jednocześnie chodziarza. Myślę, że na to pytanie każdy może odpowiedzieć we własnym zakresie na podstawie pewnego doświadczenia. Tak naprawdę to pytanie jest bardziej złożone, ponieważ nie o prędkość przemieszczania to chodzi. Chód i bieg to dwie różne dyscypliny, które dla zawodników klasy mistrzowskiej są tak samo wyczerpujące. Inna jest motoryka, jednak biorąc pod uwagę dystans ultradługi - prędkości w pewnym sensie zbliżają się do siebie.

Warto dodać, iż chodziarze mają w pakiecie zapewnioną dodatkową porcję stresu, mianowicie sędziów.

To prawda. Zwłaszcza, kiedy ma się świadomość, iż kontynuuje się zawody chodziarskie z maksymalną liczbą dopuszczalnych ostrzeżeń, a kolejne oznacza dyskwalifikację.

Aby uzmysłowić sobie jednak trud chodu sportowego warto ustawić bieżnię mechaniczną na zadaną prędkość - taką, która jest w miarę komfortowa dla tempa biegu, z drugiej zaś możliwa do utrzymania podczas chodu. Teraz warto przejść poprawnie technicznie jak najdłuższy dystans takim tempem. I sprawdzić samopoczucie po 15 minutach, następnie np. po godzinie. Dalszy wysiłek można już sobie wyobrazić. Chociaż może lepiej nie…

Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów w chodzie długodystansowym jak i biegach!

Rozmawiał Rafał Ławski, Ambasador Festiwalu Biegów


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce