Amazonia, Badwater... a może Skywater! Nasz Rzeźnik Sky [ZDJĘCIA]

 

Amazonia, Badwater... a może Skywater! Nasz Rzeźnik Sky [ZDJĘCIA]


Opublikowane w pon., 24/06/2019 - 10:13

Żubracze, 20 czerwca, 12:30. „Gdy dotarł do drugiego wodopoju, widać było, że jest z nim źle. Nie śmiałem mu proponować przerwania biegu”. Tak będzie później wspominał mój kumpel Maciek, którego znowu spotykam na bufecie na 25. kilometrze. Jestem odwodniony i przegrzany, siedzę w słońcu na balach drewna, pomału popijam wodę i colę, na przemian odpływam i odzyskuję świadomość. Z tyłu głowy tylko jedna myśl. Do 13:00 muszę opuścić punkt.

* * * * *

Łopiennik, 20 czerwca, 9:00. Dotarcie na pierwszą górę zajęło mi niecałą godzinę od startu. Czy nie za szybko? Pierwsze asfaltowe dwa kilometry potraktowałem swoim zwyczajem rozgrzewkowo, a początek podejścia odbywał się gęsiego, w dwóch równoległych rządkach w gęstym tłumie napieraczy. Może tak lepiej, żeby się nie podpalać. Kiedy tylko się trochę rozluźniło, ruszyłem mocniej pod stromą górę. Tak stromą, jak przystało na Rzeźnika Sky – bieg, który zbiera około 3300 m sumy podejść na dystansie 53 km. Takich górek mamy dzisiaj sześć.

Na równie stromym zbiegu lecę szybko, wyprzedzając gdzie się da i kogo się da, szczególnie na stromych i błotnistych odcinkach. Wracają wspomnienia – tędy prowadziło podejście drugiego etapu Rzeźnika na Raty w 2017, który przebiegłem poza konkurencją jako reporter. Nagle zza pleców wyskakuje mi jeszcze szybszy zbiegacz. No nie bratku, tak się nie robi! Siadam mu na ogonie i do końca zbiegu lecimy razem. Zamieniamy parę słów – widać, że obaj lubimy taką zabawę. Życzymy sobie nawzajem powodzenia, na wypłaszczeniu mi ucieka.

Wspomniałem o błocie. Tego to będzie dziś dużo, po obfitych deszczach z ostatnich tygodni. Życia nie ułatwią też liczne wiatrołomy. Ale to nie one będą największym utrudnieniem, lecz gorąca i wilgotna pogoda. Ciepło było już na starcie, a teraz z każdą godziną temperatura jeszcze rośnie.

Na szutrowym dobiegu do bufetu mijam się z Karolem, z którym razem tu przyjechaliśmy. Później oglądał się za siebie, czy go nie gonię. Skąd miał wiedzieć, że niedługo tak mnie zetnie. Już na punkcie, przy zabytkowej cerkiewce w Łopience, pierwszy raz spotykam Maćka. Łopiennik numer dwa najpierw ciśniemy razem, później pod górę mi ucieka, aż w końcu przeganiam go na wariackim zbiegu mega stromą ścianką zaraz pod szczytem.

Póki ostro spadamy, jest fajnie. Jednak następne dwa kilosy szutru lekko w dół jestem w stanie ledwo truchtać, a czasem nawet muszę iść. Co mnie tak odcięło? Wszyscy mnie na powrót wyprzedzają, w tym ponownie Maciek. W dodatku przed następną górką nie ma bufetu. Pociągam wodę z bukłaka, ale ciężko wchodzi, bo na plecach zagrzała się prawie do wrzenia.

Znaną z klasycznego Rzeźnika ściankę wzdłuż wyciągu za Bacówką pod Honem podchodzę z trudem, a ponad nią już ledwo człapię. Podejście czerwonym szlakiem, przeplatane paroma fałszywymi wypłaszczeniami, ciągnie się jak guma od majtek. Słońce bezlitośnie pali, a w nagrzanym i wilgotnym powietrzu można zawiesić siekierę. Dymi mi z czachy i czekam tylko, aż to cierpienie się skończy. Wreszcie tabliczka: Osina 963 m.

Kawałek za szczytem spadamy ostro w lewo ścieżką pełną zwalonych drzew i błota. Kiedy ścieżka przechodzi w zrywkową drogę, błocka robi się na tony. Nawet Błotowyna nie powstydziłaby się takich jego ilości. Buty dźwięcznie ciamkają. Odrabiam kilkanaście miejsc, bo zbiegać to ja mogę nawet będąc zupełnie nieżywy.

Właśnie w takim stanie docieram na bufet. Czas 4h20, limit na wyjściu tutaj jest pięć godzin. Wydaje się, że kilo czasu. Wolontariuszka leje mi na głowę całą butlę zimnej wody. Przywraca mi to przytomność, ale tylko na chwilę.

Póki zbiegałem, adrenalina jeszcze trzymała mnie w pionie. Teraz mam siłę tylko podejść do stolika po wodę i colę i dotoczyć się do stosu bali drewna. Siadam w pełnym słońcu i na przemian odpływam i wracam do rzeczywistości. Z tego stanu wyrywa mnie Maciek, który właśnie opuszcza punkt. Chyba mówi, że źle wyglądam i że on sam obawia się, czy zmieści się w limicie. Widzę i słyszę go jak przez mgłę.

Mam na tyle świadomości, żeby co jakiś czas iśćdo bufetu po więcej picia. Z żarełka wchodzą mi tylko pomarańcze. Do przełknięcia czekolady się zmuszam. Z tyłu głowy mam cały czas myśl, że muszę się nawodnić i wyjść przed pierwszą, bo wtedy zamykają pomiar.

Z każdym łykiem wody i coli wracają siły. Wychodzę o 12:48, z 12-minutowym zapasem. Szosą, leśną drogą, ścieżką pomału wyprzedzam pod górę coraz więcej współzawodników, którzy krócej ode mnie siedzieli na punkcie. Wiem, że zaraz zrobi się stromo. Rozgrzany las paruje. To nie Bieszczady, tylko jakaś pieprzona Amazonia, czy może Badwater, tylko w wersji wilgotnej. Rzeźnik Sky? Chyba Skywater!

Tędy na Hyrlatą nie podchodziłem, ale znam ją z klasycznego Rzeźnika i wiem, że jest stroma z każdej strony. Wstępują we mnie jednak nowe siły. Im większe nachylenie terenu, tym lepiej mi idzie. Choć ciągle zgrzany słońcem, na szczyt Hyrlatej i jej bliźniaczki Rosochy docieram w założonym czasie, a na ostrym zbiegu nadrabiam jeszcze więcej.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce