Bałkańska robota – Velebit Ultra Trail [ZDJĘCIA]

 

Bałkańska robota – Velebit Ultra Trail [ZDJĘCIA]


Opublikowane w pt., 01/07/2016 - 10:53

Sada pratim ritam tvoj, ovu pjesmu novi broj... – w radiu leci stary hicior, pamiętający jeszcze czasy Jugosławii. Po prawej mam morze, a po lewej góry, w których za kilkanaście godzin będę napierał. Mocniej depczę gaz, zostawiając za sobą kolejne serpentyny Jadranki i zniżające się do morza słońce. Jest wieczór 24 czerwca, dojeżdżam do Starigradu-Paklenicy. Jutro mam nadzieję spełnić jedno ze swoich sportowych marzeń. O szóstej rano startuje Velebit Ultra Trail.

Relacja Kamila Weinberga

Dobrodošli u pakao

Godzina 7:00. Po pokonaniu czterech początkowych kilometrów asfaltu napieramy stromą, skalną ścieżką w górę wąwozu Velika Paklenica w kilkuosobowej grupce. Jest w niej Tommaso, mój włoski znajomy z zeszłorocznej Andory. Nazwa wąwozu kojarzy się z piekłem, ale dla wspinaczy to raj – wapienne ściany wznoszą się nawet na kilkaset metrów. Póki co, wraz z drzewami, dają zbawienny cień. Zabawa zacznie się później.

Z nadmorskiego bulwaru na najdłuższy dystans 82 km wyruszyło nas 58 wariatów. Godzinę później wystartował maraton z prawie setką zawodników, a później krótsze biegi z jeszcze większą frekwencją – wszystkich w sumie 565 uczestników.

Po wejściu na próg otwiera się wspaniały widok z góry na całą Paklenicę. Po drodze lotny punkt w postaci wolontariusza dziurkującego nasze numery. Jeszcze krótki, stromy zbieg i po 11 km i około dwóch godzinach osiągam pierwszy bufet. Wypasu nie ma, tak jak na dalszych punktach – tylko owoce, batony, woda i cola – ale co kraj, to obyczaj. Obsługa za to sympatyczna i z jajem. W ogóle na Bałkanach czuję się jak w domu. Często bywałem w Chorwacji i sąsiednich krajach, różne rzeczy tu robiłem. Jeszcze tylko nie biegałem.

Stąd mamy przyjemne, dość długie podejście lasem. Drzewa chronią przed słońcem, ale gorąco i wilgoć w powietrzu można odczuć. Przed szczytem wzniesienia czekają wolontariuszki i samoobsługowy wodopój – studnia z wciąganym wiadrem. W chorwacko-słoweńsko-włoskim towarzystwie wspólnie gasimy pragnienie.

Pijemy świeżą wodę na zapas przeczuwając, co nas czeka. Podejście wyprowadza nas na prawie 1300 metrów npm i las się kończy. Który to kilometr – jakiś osiemnasty? Do przepaku na 43 km będzie już tylko odkryta, krasowa patelnia. Zaczyna się właśnie najgorętsza część dnia. Na niebie ani jednej chmurki, musi być co najmniej 30 stopni, ale w powietrzu wisi jakaś taka utrudniająca oddychanie wilgoć, jakby przed burzą. Dobrodošli u pakao. Witamy w piekle Velebitu.

Droga Mirka, tylko taka trochę inna

Zaczyna się od długiego zbiegu łąką gęsto przetykaną wapiennymi głazami. Czasem da się nawet rozwinąć przyzwoitą prędkość, ale częściej trzeba uważać na każdy krok. Szczególnie nie wiadomo, co kryje się pod wysokimi trawami – palce stóp nieraz boleśnie odczuwają zderzenia z podstępnymi bajborami. Widać, że teren jest rzadko chodzony. Zbieg kończy się bufetem na 23 km.

Jeśli czytają to jacyś Rzeźnicy – niech sobie teraz wyobrażą Drogę Mirka, przedłużoną do 20 kilometrów. Taką dużo bardziej pofałdowaną. Z długimi odcinkami po luźnych bajborach, na których nie wiadomo, jak stawiać stopy. Czasem zmieniającą się w trawiasto-skalną ścieżkę. Bez wody, z żarem lejącym się z nieba i wilgotnym powietrzem. I tak aż do przepaku, położonego trochę za półmetkiem.

Na bufecie nie marudzę, ale zaraz po wyjściu dogania mnie Włoch Michele. W dół, a nawet lekko pod górkę biegniemy. Płasko nie jest praktycznie nigdzie. Tam gdzie stromiej, podchodzimy równym krokiem. Ze wzniesienia widać morze. Mijamy jakieś samotne domostwo na pustkowiu. Gazdowie wystawili na studnię wiadro wody. Jest dużo smaczniejsza od tej z plastikowym zacapem z bukłaka. Pijemy i polewamy głowy.

Długi zbieg po wykręcającym stopy, kamienistym podłożu. Potem dość strome podejście, na którym Michele mi stopniowo ucieka. Łączę siły z Jadrankiem, przedstawicielem kraju gospodarzy. Razem podchodzimy na kolejny lotny punkt, który jest tylko kartką przyczepioną do krzaka na rozdrożu. Tutaj wchodzimy na „główną” szutrową drogę, prowadzącą serpentynami na przełęcz Mali Alan z przepakiem.

Na jednym z zakrętów fotograf częstuje nas łykiem wody z baniaka. Po prawej mijamy skaliste Tulove grede, znane z kręconych tu w latach 60-tych filmów o Winnetou. Po obu stronach straszą tablice „opasnost – mine” (niebezpieczeństwo – miny). Pozostałość po wojnie z początku lat 90-tych. Marsz wznoszącą się białą drogą w bezlitosnym słońcu robi się coraz trudniejszy. Jadranko mi nieco odskakuje.

Kiedy chwilę odpoczywam w cieniu drzewa, dogania mnie Goran, inny z Chorwatów, którego chwilę wcześniej wyprzedziliśmy. Ostatnie kilka km podchodzimy razem. Przechodzą mi przez głowę głupie myśli o wycofaniu się. Goran opowiada, że dwa lata temu do przełęczy bieg prowadził dokładnie tą samą trasą, lecz w dużo chłodniejszej i pochmurnej pogodzie. Zrobił wtedy ten odcinek w sześć godzin. Teraz doczłapujemy do Małego Alana w równe osiem. Jutro rano się dowiem od znajomych, że ratownicy mieli sporo roboty przy udzielaniu pomocy ofiarom upału i odwodnienia, szczególnie tym z krótszych dystansów...


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce