Bukowy orzeszek – powrót do Piekła Czantorii

 

Bukowy orzeszek – powrót do Piekła Czantorii


Opublikowane w wt., 22/11/2016 - 09:14

Never say die, never say no
You got to look them in the eye and don't let go

[Jon Bon Jovi – Never Say Die]

Ustroń Polana, piątek 18 listopada, 23:15. W nocy w lesie na pewno nie będziecie sami, niedźwiedzie, wilki i rysie nie śpią! – zapowiada organizator Artur Kulesza. Właśnie się zaczęła odprawa ultrasów przed startem Piekła Czantorii. Przed nami trzy pętle i końcowe podejście wzdłuż kolejki linowej. 63 kilometry morderczej trasy z potwornym nagromadzeniem przewyższeń, może nawet 5500 metrów w górę, z której połowę pokonamy pod osłoną nocy. W kieszeni słyszę piknięcie. To pisze Krzysiek, rzeźnicki partner. Maszeruj, albo...

Sobota 19 listopada, 3:44. Przebiegam matę pomiarową po pierwszym okrążeniu. Po dużym kryzysie na jego drugiej połowie, czas zaledwie kwadrans gorszy od zeszłorocznego pierwszego kółka cieszy. Warunki do napierania są wymarzone. Bardzo ciepła noc. Jak na późny listopad, znaczy się. Błota drobny ułamek tego, co rok temu. Śniegu praktycznie zero. Lekki wiatr, przyjemnie chłodzący na podejściach. Księżyc świeci, aż chce się wyć. Tylko forma nie ta co wtedy, i do tego świeżo po dwutygodniowym przeziębieniu.

Relacja Kamila Weinberga

Szybcy zbiegacze zwykle dobierają się w tłumie. Dlatego połowę pierwszej pętli zrobiliśmy razem z Robertem z Katowic. Razem przesunęliśmy się w górę stawki na technicznym zbiegu po startowym podejściu i wspólnie marszobiegiem pokonaliśmy jedyny „wypoczynkowy” szutrowo-asfaltowy odcinek trasy. We dwóch zrobiliśmy też najbardziej błotnistą drugą górkę (przed rokiem błota było dziesięć razy więcej) i trzecie, ciągnące się w nieskończoność podejście żółtym szlakiem na Małą Czantorię, gdzie poprzednio leżał i padał śnieg. Teraz jedyną trudnością była jego długość i miejscami stromizna. Odblaskowe oznaczenia prowadziły jak po sznurku. Na zbiegach znów zyskiwaliśmy przewagę i razem odhaczyliśmy się na paśniku w Poniwcu na 12 km.

Załoga bufetu opiekowała się napieraczami jak własnymi dziećmi – wspomnę o niej tu jeszcze nie raz, bo na to zasłużyła. Na mega stromym – nawet w skali Piekła Czantorii – podejściu wzdłuż słupów wyciągu Robert mi stopniowo uciekał, a ja nawet nie starałem się go gonić – znając trasę, wiedziałem co mnie jeszcze czeka. Łagodniejszy odcinek pod szczytem Czantorii pokonałem marszobiegiem. Gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, który później się stopił z pierwszym światłem dnia.

Z moim brakiem formy wiedziałem, że pod górę nie mam co się szarpać. Za wszelką cenę starałem się nadrobić na zbiegach, gdzie dawałem z siebie maksa. Kłopoty zaczęły się na ostatnim, piątym podejściu na pętli. Ktoś ze współzawodników nazwał je francą. Ja nadałem mu imię menda albo s*****syn. Na profilu trasy niepozorne, ale potrafiło zabić.

* * * * *

Kilkuminutowy posiłek na paśniku przy dolnej stacji kolejki. Spokojnie podchodzę wzdłuż orczyka, na drugą stronę góry zbiegam znowu bardzo szybko. Wypłaszczenie umilamy sobie pogawędką ze spotkanym Bartkiem z Krakowa – opowiada mi o ostatnim Rzeźniku Ultra na 140 km – po limicie, ale jednak ukończonym. W końcu przychodzi przelotny deszcz. Wcześniej, na pierwszym okrążeniu chyba przez chwilę prószył drobny śnieżek. Zapowiadano intensywne, ciągłe opady, jednak z dużej chmury...

Dwie następne górki wchodzą bardzo ciężko, ale zbiegi robię po swojemu na wariata. Napieram zupełnie sam, zero ludzi przede mną i za mną. W dole widać światła Ustronia. Nagle rozlega się dźwięk syreny, któremu towarzyszą sygnały karetek. Wszystko to trwa kilkanaście minut. Na zegarku 5:40...

Wspaniałe dziewczyny z Poniwca znowu stawiają mnie na nogi gorącą herbatą, owocami, czekoladą i dobrym słowem. W międzyczasie przelatuje czołówka maratonu, który wystartował o 5:00 – niektórzy nawet się nie zatrzymują. Kiedy ruszam w górę narciarskiego stoku, już się rozjaśnia. Na szczycie widać gwiazdę, już przygotowaną do świątecznej dekoracji.

Najdłuższy zbieg z Czantorii jest mocno techniczny. Stromizna, luźne kamienie, liście i błoto. Światło dnia przywraca trochę energii. Zapieprzam na rympał jak znikający punkt, wyprzedzając wszystkich po drodze włącznie z jeszcze świeżymi maratończykami i wskakując chyba w dziesiąty zakres tętna. Skutki takiej zabawy nie dadzą na siebie długo czekać.


Festiwal Biegów - Wszystko co chcesz wiedzieć o bieganiu

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce