Damian Czykier: "Do Tokio zostaję przy płotkach, ale potem... pomyślę o 400 metrach"

 

Damian Czykier: "Do Tokio zostaję przy płotkach, ale potem... pomyślę o 400 metrach"


Opublikowane w wt., 05/03/2019 - 20:11

– Ale wytłumacz nam, skąd w ogóle wziął się pomysł, żebyś to Ty biegł w sztafecie 400-metrowców?!

– Ten pomysł trenera ma korzenie w… 2011 roku. Moja przygoda z Józefem Lisowskim zaczęła się bardzo dawno temu (uśmiech). Byłem wtedy 19-letnim juniorem i pobiegłem 110 metrów na niższych, metrowych płotkach w 14,01 sek. Zabrakło mi 1 setnej sekundy do minimum na Młodzieżowe Mistrzostwa Europy.

Bardzo mi zależało na tej imprezie, więc pojechałem na kolejny mityng, ale próba też się nie powiodła. Na szczęście zawody jeszcze trwały, więc podszedłem do programu, żeby zobaczyć, w jakiej konkurencji mogę jeszcze spróbować zdobyć minimum. „400 przez płotki – myślę – nie dam rady, bo tam trzeba mieć wyliczony rytm, kroki. Ale może 400 płaskie? Dobra, spróbuję!” Pobiegłem 48,60 sek. Ten wynik dał mi wtedy 5-6 miejsce w Polsce, a czołowa ósemka 400-metrowców została zaproszona na sprawdzian do Spały: jak zrobimy dobrą średnią, to czterech najlepszych jedzie na ME biegać sztafetę 4x400 m. Oczywiście pojechałem!

W ogóle nie znałem chłopaków, bo grupa „400 m” to nie był mój świat, moje środowisko. Ruszyliśmy, lecę, lecę, lecę… Jeden odsadził nas wyraźnie, z drugim się ciąłem do końca, ostatecznie wpadłem na metę trzeci, reszta została z tyłu. Uzyskałem 47,90 sek., a średnią mieliśmy zrobić 48,20, więc byłem sporo poniżej. Już się cieszyłem, że jedziemy na MME, a nagle okazało się, że ci dwaj, z którymi przegrałem, to byli seniorzy, którzy mieli nam podyktować tempo! Wśród młodzieżowców pobiegłem więc najszybciej, z wynikiem 47,90 byłem w 2011 roku liderem tabel juniorskich w Polsce na 400 metrów! Ale że wymaganej średniej nie zrobiliśmy, to na mistrzostwa nie pojechałem.

Od tamtej pory, przez 8 lat, trener Lisowski nieustająco płacze, że to był ogromny błąd PZLA, że  nie wysłała wtedy sztafety. Pojechałbym na ME, może złapał bakcyla na 400 metrów, został przy tej konkurencji i szkoleniowiec miałby dobrego zawodnika (śmiech). A tak… trochę się zraziłem do sztafety, że tak bardzo zależy się od innych. Jeszcze bardziej skupiłem się na płotkach i bieganiu indywidualnym.

– A więc Ty jednak masz talent i predyspozycje do biegania 400 metrów, Twój wyczyn w Glasgow nie wziął się z niczego!

– Ano właśnie, Czykier i 400 metrów to jest historia z dłuższą brodą (śmiech). Rok później w sztafecie klubowej Podlasia Białystok pobiegłem jeszcze rewelacyjnie na Mistrzostwach Polski, trener Lisowski dobrze mnie zapamiętał z tych dwóch startów i dlatego tak nalegał, żebym to ja pobiegł w Glasgow.

– Nawet mimo że potem przez lata nie miałeś już styczności z jednym okrążeniem stadionu?

– Poszedłem jeszcze mocniej w specjalizację na płotkach krótkich, byłem coraz lepszy, zacząłem jeździć na imprezy mistrzowskie i walczyć o medale. Od 2013 roku nie biegałem już na 400 metrów, więc gdy w niedzielę około godziny 15 trener Lisowski napisał do mnie sms, zaprosił do pokoju na rozmowę i zaproponował start – zbaraniałem.

– Dopiero w dniu startu? Więc jak lecieliście na mistrzostwa to jeszcze nie było tematu?

– Żadnego! Nawet w sobotę, po kontuzji w biegu indywidualnym Karola Zalewskiego, działacze mówili, że za niego na pewno pobiegnie Borkowski. Ale nie wiedzieli, że w głowie trenera Lisowskiego maluje się coś zupełnie innego...

– Sztafeta 4x400 m to dla Ciebie, oprócz znacznie dłuższego dystansu, jeszcze inne nowe, trudne rzeczy związane z techniką. Przekazanie pałeczki…

– Jedyna okazja przećwiczenia tego elementu była na rozgrzewce, trzykrotnie zmieniliśmy pałeczkę. Za pierwszym razem poszło kiepsko, nie trafiliśmy sobie z Tymkiem (Tymoteusz Zimny – red.) w ręce, bo zachowałem się jak w sztafecie 4x100 m, którą zdarza  mi się biegać. Tam się odwraca i biegnie „na maksa” i to nabiegający musi trafić w rękę, by dobrze podać pałeczkę. W długiej sztafecie jest inaczej: trzeba biec bokiem, zachować odpowiednią odległość na jak najdłuższej ręce i mieć kontakt wzrokowy z zawodnikiem podającym pałeczkę. Druga próba była już lepsza, a za trzecim razem poszło całkiem dobrze, więc skończyliśmy trening zmian.

– Ze zmianą pałeczki poszło więc dość łatwo.

– W ogóle nie miałem za to okazji spróbować cholernych wiraży! Nie mogłem nawet raz poczuć jak się po tym biega, bo bieżnia w sali rozgrzewkowej jest wyłącznie płaska. W zawodach poszło więc na żywioł, Marek Plawgo nieźle się uśmiał widząc jak wbiegam w pierwszy wiraż, bo to wyglądało jakbym się miał zabić. Wyjście z wirażu to pół biedy, ale wejście w niego… Masakra! Kompletnie tego nie umiałem. Trzeba ustawić stopy i ułożyć ciało tak, żeby optymalnie pokonać łuk, bo bieżnia na wirażu w hali jest nachylona, a ja na płotkach biegam tylko po płaskiej. Nie umiałem, więc… przebiegałem wiraż w sposób trochę „chamski”, na siłę.

– Wyrzucało Cię?

– Nie, wolałem nie ryzykować, nie biegłem na wirażu zbyt mocno, tylko lekkim krokiem, asekuracyjnie, zwłaszcza, że bałem się o stopę. Nie chciałem jej narażać po niedawnej kontuzji, bo gdybym źle postawił, ze zbyt dużym obciążeniem, mogłem jej zaszkodzić. I byłaby większa katastrofa, niż tylko czwarte miejsce na mecie (śmiech).

– A dlaczego trener Lisowski ustawił Cię na ostatniej zmianie?

– Powiedział, że tylko czwarta zmiana wchodzi w grę. Prawdopodobnie nie chciał wprowadzać zamieszania w istniejący układ sztafety i wstawił mnie tam, gdzie trzeba było załatać dziurę. Ja miałem pomysł na pierwszą zmianę, bo biegnie się po swoich torach, nie ma żadnych przepychanek. No ale skoro jednak wszystkie przepychanki na czwartej zmianie wygrałem, to znaczy, że trener miał rację (śmiech).


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce