Diamenciki wspomnień. Z Jarkiem Felińskim o HardejSuce, 300 km po Alpach, napieraniu i życiu

 

Diamenciki wspomnień. Z Jarkiem Felińskim o HardejSuce, 300 km po Alpach, napieraniu i życiu


Opublikowane w wt., 17/07/2018 - 07:46

Jarosław Feliński – finiszer Biegu 7 Szczytów i dwóch najdłuższych alpejskch wyryp Tor des Geants i PTL. Najstarszy zawodnik w historii HardejSuki – jednego z najtrudniejszych triathlonów na świecie – który dotarł do mety, choć pół godziny po limicie. Rozmawiamy z nim po tym ostatnim wyzwaniu.

Relacja z HardejSuki, gdzie byliśmy z Jarkiem na trasie: TUTAJ

Zacznijmy od ostatniej HardejSuki. Pół godziny po 30-godzinnym limicie, ale dotarłeś do mety. Jak wyglądało napieranie z Twojego punktu widzenia?

Jarek Feliński: Zaskakująco dobrze mi się płynęło. Chyba psychicznie nastawiłem się na jeszcze gorsze warunki, trudniejszą nawigację i to jak było - pozytywnie mnie zaskoczyło. Woda ciepła, czysta. To były bardzo sympatyczne dwie godziny. Również rower wyszedł planowo. Gdyby nie problemy techniczne, czyli złapane gumy, byłoby jak na moje możliwości optymalnie. Dla takiego szosowca z miasta Łodzi to jednak duża satysfakcja wyciągnąć się na jakiś konkretną kopkę. A potem pocisnąć na zjazdach do Liptowskiego Mikulaša. Zuberec ciężki, ale właśnie taki, jak go sobie wyobrażałem.

Fantastyczny doping od mijających i mijanych supportów innych zawodników. To było bardzo miłe.

Bałem się, jak wytrzymam tak długi czas na siodełku, ale nie było najgorzej. Trochę gimnastyki, prostowania się w trakcie jazdy pomagało. Dopiero od połowy biegu nasilający się ból w dolnej części kręgosłupa przypomniał, że jednak ponad 11 godzin na rowerze było.

Bardzo kiepsko poszedł mi pierwszy odcinek biegowy z Chochołowskiej do Ornaku. Ruszyłem w świetnym nastroju. Nie miałem poczucia wyczerpania, czy znużenia. Ale jednocześnie już w dolinie nie potrafiłem się zmobilizować do mocnego pociśnięcia. Nie wiem, może zabrakło właśnie tam, w najłatwiejszym miejscu trasy kogoś do mobilizacji. Za rok Michał masz tam być i mnie poganiać! (śmiech) (Michał Brzeszkiewicz z naszej drużyny Biegiem po Piwo – red.)

I potem już wszedłem w jakiś kiepski rytm na podejściu na Grzesia i Wołowiec. Potem zaczęła się zima i czas się zaczął rozłazić.

Tuż przed startem miałem przyjemność poznać przy obiedzie w restauracji w Slanickiej Osadzie Tomka Smolenia i się w rozmowie z nim trochę nawymądrzałem, że skoro na Grani Tatr ten odcinek zrobiłem w 4 godziny i 15minut to tutaj te 6 godzin, może 6:30 powinno wyjść. No to się przechwailem (śmiech). Wyszło 8. Jeśli gdzieś Harda mi uciekła, to właśnie tam.

Taki triathlon to niezwykle ekscytujące przeżycie. Jest adrenalina w wodzie i na rowerze, potrzebna jest pełna koncentracja, żeby bezpiecznie i w miarę szybko pojechać nocne zjazdy, był bonus w postaci załamania pogody, potrzebny jest świetny support – wielkie dzięki Kamilu! Było wszystko, co najlepsze przy takich wyzwaniach.

Czego zabrakło do ukończenia w limicie?

Gdyby zsumować 2 razy po 10 minut stracone na naprawy przedziurawionych kół i 15 min. na Starobociańskim Wierchu, kiedy chyba zachwycony tym, że wreszcie udało mi się na niego wejść, postanowiłem poeksplorować turnie na grzbiecie zamiast skręcić w lewo szlakiem – to w najprostszym sensie już mamy te brakujące pół godziny i odpowiedź na twoje pytanie.

Na temat tego, że to była zimowa edycja, wielu powiedziało już wiele. Cóż, na pewno nie ułatwiło to, w szczególności biegu po grani. Na zbiegu do Ornaku – bez tej ślizgawicy, a i na Czerwonych Wierchach – bez wichury i bijącej po twarzy lodowej kaszy, parę minut udałoby się ugrać.

No, ale byli tacy co zdążyli...

Więc tak naprawdę to trochę brakło pary w płucach i trochę zdrowia w nogach. Zacząłem się przygotowywać jakoś planowo do Hardej gdzieś w połowie grudnia. Ale zacząłem poukładany trening z dość niskiego pułapu. Po zrobieniu PTL-a (najdłuższy z biegów w ramach festiwalu UTMB w Alpach, rozgrywany w drużynach, ok. 300 km i 25000 m sumy podejść – red.) we wrześniu 2017 musiałem wygoić kolana i dać sobie odpocząć. Po paru latach biegania długich ultra po wysokich górach organizm zażyczył sobie nabrać kilogramów, pospacerować, poczuć się bezpiecznie. Jego prawo.

Więc brakło trochę czasu, żeby się na ten wystarczający do ukończenia w tych warunkach pogodowych poziom podciągnąć. Przez wtórny analfabetyzm pływacki i rowerowy, bardzo byłem skupiony na treningu pod te dyscypliny i nie da się ukryć, że zaniedbałem bieganie, szczególnie w aspekcie objętości. Więc zabrakło zbilansowania w treningu. Zabrakło dłuższych zakładek typu 3-4 godz. roweru plus 1,5 do 2 godz. biegu na przykład. Zabrakło dłuższych wybiegań w górach. Tak to widzę. I na Hardej to wszystko wyszło, kiedy po planowo pojechanym rowerze człapałem przez Chochołowską, zamiast właśnie tam urywać minuty.

To trochę inna dyscyplina od tego, co robiłeś ostatnio. Z jednej strony wymaga wszechstronności, z drugiej trwa krócej od PTL albo Tor des Geants (330 km w Alpach, kiedy Jarek biegł, przerwany wcześniej przez załamanie pogody – red.), czy nawet naszego Biegu 7 Szczytów (240 km wokół Kotliny Kłodzkiej – red.), które wszystkie ukończyłeś. Jak byś porównał te dwa rodzaje wysiłku i napierania? Co jest trudniejsze w przygotowaniu się i ukończeniu?

Jeśli brakło 30 minut, to pewnie Harda jest trudniejsza (śmiech). Na biegach mi nigdy nie zabrakło.

A mówiąc poważniej, myślę że trochę inne cechy decydują o powodzeniu w obu rodzajach imprez. Moje subiektywne odczucie jest takie, że na takim górskim triathlonie decydują bardziej cechy czysto sportowe, sprawnościowe. Intensywność musi być przyzwoita od początku do końca. Nie da się tego zrobić dyrektorską żabką, tempem listonosza na rowerze i turystycznie po grani. A nie da się ukryć, że na wielu górskich biegach limity są tak tolerancyjne, że wystarczy... bardzo chcieć ukończyć. Ja robiłem to sporo szybciej, ale np. limit na UTMB to 46 godzin, podczas gdy zwycięzcy uzyskują w granicach 21-22. Czyli możemy truchtać dwa razy wolniej, niż Kilian czy Francois, a i tak dotrzemy do mety.

Hardej tak zrobić się nie da. Uważam, ze limit 30 godzin jest ustawiony perfekcyjnie. Na długich, trwających powyżej 24 godzin biegach ultra, znacząco wzrasta znaczenie takich cech, jak radzenie sobie z bezsennością, odporność na ból, przechodzenie „obok” pojawiających się kryzysów, poruszanie się po obfitszym niż żel czy baton posiłku, czasem zdolności nawigacyjne – to na PTL-u. Powiedziałbym, że spokój i lekceważenie wszystkiego, co może nieść ze sobą negatywne emocje jest chyba ważniejsze niż to, czy się łamie trójkę w maratonie, czy nie. Natomiast przed takim triathlonem jak Harda jednak warto powalczyć o te waty na rowerze i sekundy między ścianami basenu.

Z drugiej strony, wstać na dwusetnym kilometrze w Alpach po piętnastominutowej drzemce i ruszyć pod dziesięciokilometrowe podejście też trzeba umieć, choć nie za bardzo wiadomo, jaką dać prostą receptę na wytrenowanie tej umiejętności. Pewnie więc, póki zdrowia i akceptacji rodziny wystarczy, oba rodzaje wyzwań będą dla mnie niezwykle kuszące.

Jeszcze jedno: sadzę, że przygotowania do triathlonu są zdrowsze, niż do ultra biegów. Zmienność i zbilansowanie obciążeń poszczególnych partii ciała w naturalny sposób oddalają widmo kontuzji. A pływanie, szczególnie jeśli nie unika się wszystkich stylów i pracuje nad techniką, odbieram, bez względu na obciążenie jednostki treningowej, jako doskonały trening funkcjonalny zapobiegający różnym przykurczom, problemom z postawą, z siłą mięśni grzbietu, brzucha, pospinanymi pasmami włókien mięśniowych i powięziowych, które są często zmorą tłukących kilometry ultrasów.

Czytelników na pewno interesuje, jak wygląda trening do takiego ekstremalnego triathlonu. Jakie miałeś wcześniej triathlonowe doświadczenia? W jakim stopniu musiałeś przez ostatnie miesiące dostosować swoje codzienne życie do treningu?

Kiedyś przeszedłem uczciwy, czteroletni cykl zabawy w triathlon, zaliczając po parę razy krótsze dystanse, od olimpijek, przez połówki, aż po dwukrotne ukończenie długiego dystansu 3,8/180/42,2. Tyle… że to było między 2006 a 2010 rokiem, więc ponad 8 lat temu. Potem na lata wessały mnie biegi górskie. Roweru używałem tylko komunikacyjnie, bardzo rzadko pływałem. Więc o ile ogólną wydolność utrzymywałem przez ten czas na przyzwoitym poziomie, to jeśli chodzi o czysto fizyczne cechy odgrywające kluczową rolę w tych dyscyplinach, czyli kolarską moc w nogach czy technikę/pływalność w wodzie, to powrót do treningów odbywał się z poziomu przedszkola, no może pierwszych klas podstawówki...

Nie do pominięcia jest też te 8 lat od ostatniego mocnego treningu pod triathlon. Dla zawodnika z peselem zaczynającym się od cyferek 63 jest to zmienna co najmniej znacząca (śmiech). Pewne obciążenia, prędkości, które się wspomina jako lekkie czy umiarkowane, z niezrozumiałych powodów dryfują w rejon „trudno” albo „do porzygania” (śmiech).

A co do dostosowania , to powiedziałbym, że to raczej trening był dostosowany do tzw. codziennego życia, a nie na odwrót. Jeśli pracuje się między 8 a 16, jeśli chce się spędzać przynajmniej 2 godziny z córeczką, jeśli chce się zjeść i przegadać tematy z najbliższymi przy kolacji, to ułożenie okienek na trening jest niesamowicie proste. Od 6 do 7:30 można uczciwie popływać. Między 5 a 7:30 można wyjechać porządne tempo na rowerze albo przebiec ze 20 km. A jak się na rowerze dojechało do pracy, to o 16:05 można zacząć trening kolarski, albo podjechać na popołudniowy basen. Itd. Itp. Właściwie starałem się być o 18.30 w dni powszednie po treningach.

A co do samego treningu, to w pełni podzielam pogląd, że jakiś plan jest lepszy, niż brak planu. Zainwestowałem więc w „Plany treningowe” Matta Fitzgeralda, wybrałem jeden z nich i postanowiłem przez dwa miesiące nic nie kombinować, czekając na efekty. Ponieważ po tym czasie okazało się, ze jakiś progres jest, a jednocześnie nie jestem zajechany i ogarniam to czasowo, kontynuowałem go do samego startu.

Mój udział w planowaniu sprowadzał się do określenia w niedzielny wieczór, na podstawie sprawdzianu lub samopoczucia, tempa pływackich odcinków, prędkości na rower, tego co w następnym tygodniu będzie oznaczało tempo progowe biegu itd. Potem na tydzień myślenie można było wyłączyć, a wszystko co w życiu jest słuszne - znajdowało się w rozpisce treningowej na karteczce... Życie triathlonisty jest proste (śmiech).

Udało się kilka weekendów, w tym długi majowy, spędzić w Krynicy. I tam to już nacisk był położony na jazdę na szosie po pagórach. W Łodzi tego nie mam. Udało się parę razy przejechać trasę z Krakowa do Krynicy lub odwrotnie. Akcentem, który bardzo dobrze wspominam, był też dwa razy powtórzony i robiony na „mocno” trening: z Krynicy, ok. 50 km, z kilkoma podjazdami, nad Zalew Klimkowski, tam ok. 2 km pływania i powrót do Krynicy. Miesiąc przed Hardą zrobiłem 1/2 Ironmana. Treningowo, bez specjalnego odpuszczania w poprzedzającym tygodniu.

Poukładałeś sobie wszystko w głowie i teraz uważasz, że zremisowałeś z HardąSuką (śmiech). Z tego co wiemy, to wracasz na rewanż? Co chcesz zmienić w przygotowaniach?

Bardzo bym chciał wrócić. Tak powiedzmy. Muszą jeszcze raz tak okoliczności rodzinne i zawodowe się poukładać, że będę miał możliwość przygotowań. I zdrowie musi dopisać. No i musi się udać z zapisami, bo coś czuję, że w tym roku może to być kolejnym wyzwaniem...

Tak jak już mówiłem, chciałbym bardziej zbilansować trening, nie zaniedbać biegania. Teraz kiedy już wiem, że raczej się w Orawskim nie utopię, będzie o to łatwiej. Chciałbym jesienią zrobić jakąś sekwencję treningów pływackich o charakterze techniczno-szybkościowym, żeby późniejszy bardziej objętościowy trening zaczynał się z nieco wyższego poziomu. Chciałbym również jesienią popracować nad ogólną sprawnością, treningiem funkcjonalnym, żeby w przygotowania docelowe wejść z lepszym potencjałem ruchowym. Mam nadzieję również regularnie jeździć, póki się da ze względu na warunki atmosferyczne, tak żeby treningi na rowerze stacjonarnym były tylko przerywnikiem, a nie wprowadzeniem w przygotowanie kolarskie. Krótko mówiąc założenie jest takie, żeby trochę sprawniejszym i szybszym zacząć konkretny plan pod Hardą.

W tym roku, mimo silnej motywacji żeby wystartować z sukcesem, gdzieś tam tliło się przekonanie, że porywam się na coś, co mnie przerasta. Dzięki doświadczeniom sprzed prawie miesiąca wiem, że to jest do ogarnięcia. I nauczony doświadczeniem z tego roku: trochę inwestycji w rower, zapasowy rower w bagażniku i ktoś do poganiania na początku biegu. Reszta logistyki była ok.

A chciałem z Tobą lecieć do Ornaku! (śmiech) Takie wyzwanie rozpala wyobraźnię nie tylko triathlonistów, ale też ludzi, którzy dotąd nie mieli z tą dyscypliną zbyt wiele wspólnego. Jakie szanse według Ciebie ma na HardejSuce solidny górski ultrabiegacz, który pływa tak sobie i na rowerze jeździ rekreacyjnie, i weźmie się za trenowanie tych dwóch dyscyplin kilka miesięcy wcześniej?

Szanse na pewno ma. Sądzę, że parę osób spośród finiszerów można pod taką kategorię jaką opisałeś podciągnąć. Ciężko doradzać, czy to ma sens. Ja i koledzy z mojej półki wiekowej nie bardzo mamy na co czekać, jeśli marzą nam się takie wyzwania, bo z roku na rok łatwiej nie będzie (śmiech). Osoby z szansami i predyspozycjami na sportowy progres pewnie powinny najpierw posmakować triathlonowych przyjemności na krótszych dystansach.

Oprócz przyszłorocznej Hardej, jakie masz plany sportowe na najbliższe miesiące?

Pewnie coś pobiegnę we wrześniu na Festiwalu w Krynicy. Ale jeszcze nie zdecydowałem, czy to będzie 66, czy 100 km. Zapiszę się na przyszły rok na TDS w Alpach i mam nadzieję, że zostanę wylosowany. W zeszłym roku się nie udało, może tym razem... Każdy powrót na alpejskie ścieżki jest dla mnie świętem i wielką motywacją.

Na koniec pozwolę sobie zadać takie egzystencjalne pytanie, co Cię pcha do takich wielogodzinnych, a nawet wielodniowych wyzwań?

Cały problem z takimi pytaniami jest taki, że może właśnie dlatego robi się „takie rzeczy”, że nie trzeba sobie odpowiadać na pytanie „dlaczego?”. Próbuje się różnych rzeczy w życiu, smakuje się różnych doznań, a na niektórych ludzi, może i na mnie, właśnie drugiej czy trzeciej nocy bezsennego napierania po bezdrożach spływa uczucie, że są we właściwym dla siebie miejscu i czasie. I bycie w tym miejscu i czasie właśnie żadnego wytłumaczenia nie wymaga. Pewnie na poziomie fizjologii sprowadza się to do uzależniającej mikstury endogennych narkotyków i hormonów mających źródło w bezsenności i wysiłku. Ale mózg podpowie bardziej okrągłe słowa: o dotarciu do jakiejś głębszej prawdy o sobie, odartej z uwarunkowań i gierek, szczerze reagującej na realne wyzwania. Albo o tym że w którymś tam momencie zwierzęcy i ludzki pierwiastek, które w każdym z nas się przepychają, przeorane przez wysiłek, jakoś tam stapiają się i przerywają codzienny spór.

Zresztą czy trzeba innego wytłumaczenia, niż okruchy przeżyć nie do zapomnienia. Jak to z Malofatranskiej Stovki , kiedy po całym dniu, a potem nocy samotnego napierania, o świcie, obudziłem orły nocujące w kępie drzew na grani. Ich krzyk wyrwał mnie ze stanu, którego nie podejmę się określić. I to poczucie, które wtedy miałem, że na ostatnie dwanaście godzin czas się zawiesił, że chwila stała się całą nocą, a noc chwilą. Ot, takie prywatne odczucie tajemnicy, w której jesteśmy zanurzeni...

Albo wspomnienie z pływania na Hardej, kiedy po ogarnięciu pierwszego stresu – że to 5 km, i że woda, i fala, i w ogóle nie wiadomo gdzie, i limity... nagle pojawił się rytm. Flow. Się na półtorej

godzinki stało oddechem, oddechem i kolejnym oddechem (śmiech). Czyli tym, czym się jest.

Się tęskni za takimi diamencikami wspomnień.

Rozmawiał Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce