Dziewięć kilometrów do setki, czyli tej pani już podziękujemy...

 

Dziewięć kilometrów do setki, czyli tej pani już podziękujemy...


Opublikowane w wt., 17/10/2017 - 09:28

W weekend 14-15 października w Lesie Karolewskim w miejscowości Róża w gminie Dobroń (między Łodzią a Pabianicami) odbył się jedyny, niepowtarzalny ultramaraton I to nie byle jaki, bo 24-godzinny ultramaraton, w centrum Polski.

Premierową edycję ultramaratonu Doba Leśna 24h podsumowuje Katarzyna Michalak.

Startowaliśmy z miejsca, w którym mieliśmy tzw bazę zawodów i gdzie wracaliśmy po przebiegnięciu każdej 13-kilometrowej, leśnej pętli - przy OSP Róża. W tym też miejscu znajdował się punkt pomiarowy odliczający nasze okrążenia oraz sala noclegowa i jadalnia.

Drugi punkt pomiarowy znajdował się na 8. kilometrze trasy. Po drodze, na około 4. kilometrze zlokalizowano punkt nawodnienia obsługiwany przez umundurowanych wolontariuszy, którzy rozbili tam swoje obozowisko.

Osobiście... nie planowałam tego biegu. Na tydzień przed startem w rozmowie z Agatą szukałam jeszcze każdej możliwej wymówki, ale każdy mój argument był inwalidą - odbijała je jak piłeczkę w ping-pongu. Nie miałam wyjścia. Z drugiej strony chęć pokonania po raz pierwszy w życiu stu kilometrów po nieudanym starcie miesiąc wcześniej w Krynicy, była dość kusząca. Uległam. Zapisałam się.

Dzień startu nadszedł nie wiadomo kiedy.

Swój pakiet odebrałam w sobotę rano w biurze zawodów. Wystartowaliśmy o godzinie 11:00. Na pierwszym okrążeniu, zanim jeszcze się rozciągnęliśmy, było dość gwarno i zabawnie. Wiadomo, pierwsze kółko, można obejrzeć trasę, zrobić rekonesans, zobaczyć czego się można spodziewać. Od drugiego okrążenia trzeba było zacząć zapamiętywać miejsca na trasie, żeby nocą się nie pogubić. Zastanawiałam się jak to będzie biec w pojedynkę w ciemnym lesie.

Początkowo moja taktyka była taka, że dawałam sobie półtorej godziny na okrążenie i tego się trzymałam. Po każdym okrążeniu schodziłam do bazy, zaliczałam toaletę zależnie od potrzeby, uzupełniałam płyny i zabierałam jedzenie. Na pierwszym okrążeniu jeszcze nie jadłam, na drugim zjadłam rodzynki, na trzecim banana, a na czwartym pół bułki z serem żółtym i dżemem. Na każdej rundzie wypijałam też pół litra płynów. I tak, zgodnie z planem, zaliczyłam cztery kółka.

Po sześciu godzinach na liczniku widniały już 52 km. Przestałam się spieszyć, na każde kolejne kółko dawałam sobie już po dwie godziny. Czułam już nogi, a byłam dopiero na półmetku założonego celu. Po piątym kółku zaplanowałam dłuższą przerwę.

Takim sposobem po 8 godzinach miałam już 65 km w nogach. Była godzina 19:00 i pozwoliłam sobie zrobić ok. godziną przerwę. Do celu pozostały trzy kółka. Byłam spokojna, ale zdeterminowana do pokonania 100 km, choćbym miała te trzy kółka przejść pieszo do 11:00 kolejnego dnia.

Podczas przerwy zjadłam naleśnika z dżemem własnej roboty, trochę czekolady, ciasto dostarczone przez przyjaciół, którzy odwiedzili mnie około 40. kilometra zmagań. Wypiłam dwie herbaty i zebrałam się powoli, by wyruszyć dalej na szóste okrążenie. Było około 20:00, dalszy plan zakładał kolejne dwa kółka do północy.

W tamtym momencie popełniłam pierwszy błąd - przestałam trzymać się własnego planu. Wg założeń, na długiej przerwie miałam przebrać się w ciuchy na noc, na chłodniejszą temperaturę. Ale uznałam, że jest ciepło - no przecież - i biegłam dalej na krótko. To było raczej moje mylne odczucie, będąc w biegu byłam rozgrzana i nie miałam realnego i rzeczywistego odczucia temperatury, ale czułam się dobrze.

Na kolejnym kółku nic nie zjadłam, prócz dwóch tabletek z dekstrozy. Nawodniałam się trawiąc słodkości pochłonięte w przerwie. Przed 22:00 zameldowałam się w bazie z wynikiem 78 km, czułam się naprawdę świetnie.

O 22:00 wyruszyłam na siódme kółko. Jak się okazało dwie godziny później, moje ostatnie. Zapewne przez moje zmęczenie już tutaj i nieuwagę, wychodząc na siódme okrążenie nie byłam jeszcze głodna i nie wzięłam jedzenia, popełniając swój drugi błąd. Opuszczając bazę czułam się naprawdę dobrze, ale po czterech kolejnych kilometrach biegu zaczęły opuszczać mnie siły. Coś zaczęło przewracać mi się w żołądku, od tego momentu już nie biegłam.

Podczepiłam się pod dwóch maszerujących panów i energicznym marszem dotarłam z nimi do punktu pomiaru czasu na 8. kilometrze. Potem maszerowałam przez chwilę sama, miałam ochotę zwymiotować, czułam się źle. Starałam się trzymać takie tempo marszu, żeby zawsze jakiś człowiek był w zasięgu wzroku - przede mną czy za mną. Miałam jeszcze 5 km do bazy. Żarty się skończyły, musiałam tam dotrzeć, nie mogłam zostać sama w ciemnym lesie. Tylko spokój mnie ratował i marsz w kierunku bazy.

Około północy dotarłam do bazy. Byłam wycieńczona. Nawet nie wiem jak to się stało, ale moja nieuwaga i te dwa błędy, które popełniłam, spowodowały, że w ciągu dwóch godzin wyziębiłam się i prawie odwodniłam.

Gdy dotarłam do bazy, poszłam do toalety. To niesmaczne, ale na przemian wypróżniałam się i wymiotowałam, mój żołądek zaczął strajkować. Nie wiedziałam czy mam siedzieć na sedesie czy przy nim klęczeć, choć klęczeć za bardzo nie mogłam, bo bolały mnie nogi. Teraz się z tego śmieję, ale w tamtym momencie nie było mi do śmiechu.

Wyszłam z toalety, w lustrze zobaczyłam, że jestem biała jak papier, zalana zimnym potem. Ledwo stałam na miękkich nogach. Zobaczyłam chłopaka z obsługi biegu, bałam się, że zaraz upadnę. Wybełkotałam tylko do niego, że jest źle i po chwili leżałam już w karetce. To nie mogło się tak skończyć. Miałam w nogach 91 km, ledwo połowa czasu minęła i utrzymywałam trzecią pozycję wśród pań. O co? to miał być koniec?

Leżałam w karetce, miałam drgawki, nie mogłam się ruszać, bełkotałam zamiast mówić i chciało mi się wymiotować. Półprzytomna słyszałam jak ratownicy dyskutują czy podać mi glukozę czy tlen, bo saturacja spada. „Saturacja sracja. Ja muszę jeszcze jedno kółko zrobić”. Ledwo usiadłam i znów zwymiotowałam. Nie nadawałam się do biegu.

Panowie oznajmili mi, że muszę zacząć przyjmować pokarm i płyny albo pojadę do szpitala na kroplówkę. „Do jakiego szpitala? Ja muszę jeszcze jedno kółko”. Przeniesiono mnie na salę noclegową, dano czekoladę i herbatę. Przyjęłam trochę i od razu zwróciłam. Mój organizm nie chciał nic przyjąć. Podano mi coca colę. Musiałam ją wypić i odpoczywać. Chyba zasnęłam.

Obudziłam się po trzech godzinach wyjętych z życiorysu. Byłam już rozgrzana, nabrałam kolorów i apetytu, byłam w stanie usiąść i zdjąć buty. Poszłam nawet po makaron z mięsem i zaczęłam jeść. „Jeszcze jedno kółko”. Pojawił się pan z karetki. „Pani nie wychodzi”. „Ehe”. „Akurat”. Jeszcze jedno kółko.

Tak minął mi czas do czwartej nad ranem. Ustawiłam budzik na 6:00 i postanowiłam się jeszcze przespać. Wstałam o 6, ale wiedziałam już, że mimo, że czas mam do 11 to już koniec mojego biegu, że życie i zdrowie jest dla mnie ważniejsze i że nie wrócę na trasę biegu. Że nie będzie upragnionej setki, choć było tak blisko. Pogodziłam się z tym i po ósmej poszłam oddać czip i odebrać medal.

Nie obyło się bez łez i uścisków głównego organizatora - Piotra, któremu jestem ogromnie wdzięczna za wkład i organizację jednego z najlepszych i najfajniejszych biegów w jakich miałam okazję wystartować. Do końca czasu spadłam z 3. miejsca na 7., a w swojej kategorii z 1. na 2. Mimo, że tak naprawdę nie ścigałam się z dziewczynami, tylko głównym celem było pokonanie po raz pierwszy w życiu 100 km, a potem bez ciśnienia tyle na ile starczy sił, to czuję się wygrana i jednocześnie przegrana w tym biegu. Wygrana, bo po czerwcowym Rzeźniku (82 km) pobiłam swój rekord dystansu, oraz przegrana, bo nie osiągnęłam swojego celu i nie pokonałam magicznej granicy trzech cyfr.

Tak to się dla mnie skończyło - na 91 kilometrach i 13 godzinach biegu.

Krótko nawiążę do organizacji biegu. Mogę w pełni świadomie polecić tę imprezę każdemu biegaczowi, który chciałby zmierzyć się z ultra dystansem. Impreza świetnie zorganizowana, na bardzo wysokim poziomie. Niczego nie brakowało jeśli chodzi o bufet bardzo bogaty, trasa bardzo dobrze oznaczona zarówno w dzień wstążkami, jak i w nocy odblaskami, zabezpieczenie medyczne sprawdzone na własnej skórze. Do niczego nie mogę się przyczepić i jeśli będzie mi dane, to z chęcią wrócę tutaj za rok po więcej.

Z biegowym pozdrowieniem,

Wasza Kejt, Młoda Gazela


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce