Główny Szlak Beskidzki Marka Palucha i Grzegorza Bojdy

 

Główny Szlak Beskidzki Marka Palucha i Grzegorza Bojdy


Opublikowane w wt., 22/08/2017 - 10:10

Przybywa chętnych do zmierzenia się z 500-kilometrową trasą z Bieszczad do Ustronia (i w odwrotnym kierunku). Poniżej zapis czerwcowej wyprawy Marka Palucha i Grzegorza Bojdy, pióra tego pierwszego. 

Marek Paluch: Na wstępie. Główny Szlak Beskidzki (GSB) BIESZCZADY-USTROŃ, lub odwrotnie, został wytyczony w okresie międzywojennym. Przebieg części zachodniej (Ustroń-Krynica) został zaprojektowany przez Kazimierza Sosnowskiego i ukończono go w 1929 roku. Wschodnia część według projektu Mieczysława Orłowicza, została ukończona w 1935.Przejście dla przeciętnego trekingowca to 21 dni. 14 dni to już opcja dla wytrawnych, a poniżej 14 dni - dla tych niespełna rozumu.

Dziękuje rodzinie, znajomym za wsprarcie, gdy miałem chwile zwątpienia a nie obyło się bez załamek, myślałem o waszym dopingu!!

Pomysł żeby przejść ten szlak drzemał we mnie już 3 lata temu. Wtedy powoli przygotowywałem ekwipunek który mógłby mi się przydać w trasie ale w tym czasie chłopak który miał ze mną iść w ostatniej chwili zrezygnował a ja zostałem sam a rodzina napierała, żebym nie szedł solo tylko z kimś...

Trochę czasu mineło człowiek zaczął biegać, wyrobił sobie kondycji i pare miesiecy temu Grzegorz Bojda zaproponował mi GSB, ale na biegowo. Błyskawicznie się zgodziłem, zaczeliśmy od ustalenia terminu (czerwiec, bo mamy wtedy najdłuższe dni). Choć początkowy cel kilometrarzowy był sporo zawyżony, to uzgodniliśmy razem, że bedziemy starać się pokonywać dziennie +/- 50 km. 

Naszym planem było pokonanie dystansu ze wschodu na zachód, bowiem w zamysle lżej porusza się w stronę domu niż oddala od niego. Z uwagi na poważne wyzwanie starałem się zasięgnąć jak najwiecej informacji od znajomych, którzy dotychczas przeszli ten szlak. Wskazówki bardzo się przydały lecz najwięcej doświdczenia człowiek nabiera gdy znajduje się w danej sytuacji. 

2 czerwiec 2017, nadszedł czas wyjazdu

Pobudka 4 rano. W przeddzień o dziwo, spakowałem się calutki. Tłukliśmy się cały dzień autobusami do celu - Wołosatego. Problemy zaczeły się już w Krakowie, gdzie autobusy prywatne nie były zbyt duże i miały określonoą liczbę pasażerów - wszystko na rezerwacje. W pierwszy autobus do Sanoka (o ile pamiętam) nie udało się wsiąść. Dopiero po około godzinie udało się wyjechać z Krakowa ale do Krosna. 

Podróż była bardzo długa, sądziliśmy, że z Krosna napewno coś pojedzie (tym bardziej że to piątek) w strone Ustrzyk. Okazało się, podobnie jak w Krakowie - wszystko na wcześniejszą rezerwację. Już nie wspomnę, że 90% kursów startuje dopiero od lipca do sierpnia. Ale nie poddawaliśmy się. Po ponad 13 godzinach w trasie udało się dostać na kwaterę w Ustrzykach Górnych. Byliśmy dosyć zmęczeni z samej podróży autobusami i momentalnie zasneliśmy żeby kolejnego dnia wstać ok. 4:00 rano i ogarnąć się na pierwszy odcinek

3 czerwiec 2017, Wołosate - Smerek (~60 km)

Ambitnie wstaliśmy, szybkie żarcie uzupełnienie bidonów, bukłaków i o 5:02 ruszyliśmy. Najbardziej krajobrazowy odcinek i bardzo wymagający, suma przewyższeń ponad 5 000m, gdy w dodatku temperatura nie spadała poniżej 25 stopni. Było ciężko ale widoki rekompenoswały wysiłek! W samych Bieszczadach trzeba było spędzić z kilkanaście dni, a nie tylko dwa. Zrobiliśmy wtedy ~60km bowiem musieliśmy jeszcze dostać się na kwatere ze Smereka do Wetliny, oddalonej 2,5 km. Już dosyć zmęczeni szybko do spania bo kolejny odcinek kolejnego dnia.

4 czerwiec 2017, Smerek - Komańcza (~55km)

Godz 5:01 i już w drodzę. Poranny chłód wspierał nas aby pokonać jak najdłuższy dystans zanim słońce nie wypali nam gałek ocznych. Wszystko idzie po naszej myśli, na 22. kilometrze dobiliśmy do Cisnej, gdzie udaliśmy się na jakieś żarcie - oczywiście w kultowej restauracji "Siekierazada" wsunąłem posiłek, jakby to było ostatnim w moim życiu. Po paru minutach odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. 

Nadal wymagająca 4,5k suma przwyższeń, od słońca chronił nas las. Byliśmy już na ok. 50. kilometrze,  gdy dobiliśmy do jakiegoś asfaltowego odcinku. To była wioseczka Duszatyn. Widzimy z daleka jakieś parasolki oczy nam się zaświeciły, że to może być jakiś bar i... faktycznie! Cieszyliśmy się jak dzieci gdy udało nam się spocząć. Plecak już mnie tak uwierał, że całe barki miałem poharatane od ciężaru, ale taki problem to nie problem. Lecimy na kwatere do Komańczy - ostatnie 5 km wg. mapy. Ostatni odcinek prowawdził dalej przez coś na kształt asfaltu, ale znaki na drodzę kierowały nas przez jakiś ostatni pagórek - pewnie coś zdążyło się zmienić. Już bardzo zmęczeni dotarliśmy do 
celu ok. 20:00. Z uwagi na to że to była niedziela, w dodatku święto katolickie, to wszystko pozamykane. W zamyśle chcieliśmy zrobić zakupy na wieczór i zapasy na kolejny dzień...

5 czerwiec 2017, Komańcza-Iwonicz Zdrój (~50,3 km)

Poniedziałek, pobudka po 5:00 i punkt 6:00, niczym nadgorliwi klienci sklepu spożywczego zrobiliśmy zakupy. Śniadanie z 10 jaj na boczku. Wyglądało jak obiad, bo nie wiedzieliśmy kiedy bedziemy mieć kolejny przystanek, a plecak był tak wyładowany innym ekwipunkiem, że nie dało rady pomieścić np. kanapki. Wyszliśmy w drogę dopiero o 7:23

Z uwagi na to, że zaczął się nam Beskid Niski, wiedziałem co nas czeka. Tym bardziej że uczestniczyłem w ubiegłym roku w ultra przebiegnięciu całego Beskidu Niskiego jednym chaustem, ale wtedy pokonywało się trase dzięki oznaczeniom od organizatora, a teraz musieliśmy sami nawigować. Tak się tego bałem, bo wszyscy mnie przestrzegali przed tym terenem. W dużym skrócie - mało zabudowań, miejscowości oddalone od siebie po 20-30 km, dużo łąk, co jakiś czas zniszczony łemkowski cmentarz, niekończące się błoto kałuże, mokradeł, chaszcze, pokrzywy, ciernie. To jest właśnie Beskid Niski. Spotykamy po drodzę pierwszych turystów, którzy byli w trakcie przechodzenia szlaku w przeciwną stronę z Ustronia do Wołosatego. Wymiana paru zdań dodaje powera do pokonywania kolejnych kilometrów.

6 czerwiec 2017, Iwonicz Zdrój- Przełęcz Hałkowska (nocleg pod wiatą, ~48 km)

W tym dniu dużo się działo! 5:46 już w drodzę, podchodząc pod Cergową 716m wysokość skromna, ale podjeście pod nią nie należało do łatwych. Na szczęście wszystko szło zgodnie z planem. Zbiegając z Cergowej, Grześka chwycił bardzo mocny ból mięsnia czworogłowego (chyba, bo rehabilitantem nie jestem). Nie potrafił swobodnie schodzić, a o zbieganiu nie było mowy. Pare minut póżniej ja zaliczyłem glebę, łamiąc jeden kijek trekingowy. Mieliśmy kryzys co robić, ale Grzesiek sam powiedział, że na tym etapie nie chce odpuszczać, a ja na jedym kiju też sobie dam radę choć ciężko. 

Najbliższy punkt gdzie można było się posilić mieścił się na 21. kilometrze odcinka, w Chyrowej. Porządnie pojedliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pare kilometrów póżniej doszło do małej pomyłki i weszlismy na jakąś górkę, ale nie po szlaku. Rozszyfrowujemy mapę nic nam nie przychodzi do głowy a chcieliśmy się udać w stronę wioseczki Kąty. Naraz wyjeżdża pod góre jakiś samochód terenowy, patrze że oblepione sponorami oraz nalepkami Łemkowyna Ultra Trail. Okazało się że w środku zupełnego odludzia spotykamy organizatorów tej imprezy. Oczywiście nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem, że uczestniczyłem w ubiegłym roku na ich zawodach i jestem zapisany w tym roku. Bardzo budująca rozmowa, zapytaliśmy się gdzie do Kąt i już dalszy ciąg udało się iść po szlaku. Nadal bardzo gorąco. Spaliśmy na przełęczy pod zadaszeniem karimata śpiwór gleba i ryczące jelenie w nocy,haha.

7 czerwiec 2017, Przełęcz Hałkowska - Hańczowa (~51 km)

W nocy padało, po czym gdy się obudziliśmy przed 5-tą i szybkim ogarnięciu, zjedzeniu jakiejś konserwy z bułką i uzupełnieniu bidonów ruszyliśmy w deszczu. Padało bez przerwy około godziny, ale zdążyło nas porządnie zlać. Ale nie było to powodem przerwania, cel był jeden - napieramy i już... Po deszczu kałuże miały odpowiedni Łemkowski wygląd. Nie dało się ich przeskoczyć ani ominąć. 

Dobiliśmy wreszcie (piszę wreszcie bo sam koniec szliśmy po błocie dosłonie wsysające buty) po ~20 km do Bacówki Bartne. Bez prądu, tam udało nam się zamówić pierogi po Łemkowsku tuż przed wycieczką 
szkolną, porcja 12zł z kaszą gryczaną i czosnkiem niedziewidzim, były wielkie i zjedliśmy je ze smakiem! Po chwili ruszylismy w dalszą drogę. Celem na kolejny nocleg była Hańczowa - nocleg oddalony od szlaku ok. 3 km. 

Zdeterminowani szliśmy ładnie po asfalcie. Najlepsze spanie na całej trasie - Agroturystyka pod Grzybkiem. Rewelacyjne warunki za niską cene (35 zł od osoby). Kuchnia do naszej dyspozycji, łazienka odstawiona lepiej niż w niejednym hotelu, a gospodyni była tak serdeczna, że chciała nam zrobić coś do zjedzenia a nawet podwieść do sklepu. Nie skorzystaliśmy, choć do tego sklepu musieliśmy drałować ok. 2,5 km z Hańczowej do Wysowej Zdroju. Ekspedientki w sklepie miały inny akcent, co utkwiło w pamięci, i były uśmiechnięte. Rozmowa z jakimś miejscowym też nam się udała... ta otwartość w małych miejscowościach to zupełnie inny świat niż ta gonitwa w większych miejcowościach.

8 czerwiec 2017, Hańczowa - schronisko na Cyrlej (~ 55 km)

Przełomowy dla nas odcinek, bowiem kończyliśmy Beskid Niski a zarazem zaczynaliśmy "cywilizację" - Beskid Sądecki. Ostatni odcinek Beskidu Niskiego - tu czekał nas najwyższy szczyt tego rejonu, czyli Kozie Żebro. Ajajaj - podjeście dało w kość, pot lał się strumieniami. Póżniej już z górki w stronę Krynicy. Już dzień wcześniej mówimy sobie nawzajem, że w Krynicy wysyłamy pocztą nadbagaż, który bardzo utrudnia kontynuowanie wyzwania. Paczka z moimi gratami oraz rzeczami Grześka ważyła niemal 5 kg. 

Tak naprawdę już przy samym początku nie obiawiałem się tak bardzo, że ja nie wytrzymym fizycznie a najwięcej wątpliwości miałem czy sprzęt da radę. Gdybym szedł nadal z takim ciężarem, to raczej sprzęt (m.in. plecak) nie wytrzymałby. Jak tylko ubraliśmy plecaki po opróżnieniu zbednych rzeczy to dosłownie chciało się pokonywać kolejne kilometry - ciężar przy podejściach już nie przeszkadzał. 

Załatwiliśmy pocztę, następnie do apteki, a na koniec jedzenie. Ruszyliśmy na Jaworzynę Krynicką - tu już zupełna cywilizacja. A dosłownie 20 km wcześniej spokój, cisza... Taka zmiana otoczenia na tak krótkiej odległości dała do myślenia. Do noclegu dobrneliśmy do Cyrlej tuź przed 20:00 gospodyni już zamykała drzwi. Poprosiliśmy o nocleg i o jakieś jedzenie, choć już bufet miała zamknięty. Udało się. Rachunek za tą dobroć był równie wypasiony jak to jedzenie...

9 czerwiec 2017, Cryla - Studzionki (~55 km)

Gospodyni ze schroniska zrobiła dla nas dzień wcześniej mini stół szwedzki na rano i mogliśmy spokojnie zrobić sobie rano kanapki. Trochę jedzenia zostało i udało nam się schować do plecaka - już było gdzie. Ruszylismy w drogę o 5:20 zbieg do miejscowość Rytro - 380m n.p.m, a kolejno ostro pod górę do wysokości 1255 m n.p.m. W drodzę miła rozmowa z miejscową, póżniej klepanie kilometrów. Idzie gładko aż do momentu gdy według mapy wnioskowałem że Studzionki bedą już za niedługo i teoretycznie ciągle z górki, prawda okazała się zupełnie inna. Męczące ostatnie 10 km polegało na zbiegu, a póżniej znów pod górę i tak z kila razy a w naszych głowach tylko odpoczynek i jakieś piwko. Wtedy kolejne kryzysy. Udało nam się dotrzeć do gospody na 920m n.p.m. nocleg bardzo tani 20 zł, na ścianach dywany z myszką Miki itp. klimaty, ale najważniwjsze to wypocząć przed kolejnym dniem,

10 czerwiec 2017, Studzionki - Jordanów (~56 km)

Wyszliśmy na trasę o 5:20 odcinek zaczeliśmy na podejsciu na Turbacz 1309m. Tam oczywiście poranna kawa atmosfera też dosyć miła, jakaś ekipa kobiet śpiewała piosenki w rytm akustycznej gitarki. A my w tym czasie piliśmy kawkę, co niektórzy piwo. Momentalnie spaliłem wszystko na podjeściach.

Zbieg do Rabki Zdrój, tam oczywiście jedzenie. Niestety chyba zmęczenia materiału dało sie we znaki. Staliśmy się ofariami pomyłki, która kosztowała nas dodatkowe 13 km w bardzo ostrym deszczu. Dopiekło nam konkretnie, co zrobić, wkurzenie na samą sytuacje zaowocowało tym, że miało się dużą teterminację by dobić do tego Jordanowa. Choć gdyby nie pomyłka to doszlibyśmy do Bystrej koło Jordanowa, ale cóż. Kwatera w Jordanowie nie urywała d*** z jednym małym talerzykiem, bez sztućców, ale co tam, nie mieliśmy wtedy za dużego wyboru bo w Jordanowie byliśmy zbyt póżno, najważniejsze jak zwyklę to wyspać się.

11 czerwiec 2017, Jordanów - Studencka Baza Namiotowo Głuchaczki (~56 km)

Dzień zaczął nam się od kolejnego nie wypału i w centrum pomyliliśmy drogi, zamiast podąrzać w stronę królowej Beskidów, to wracaliśmy się do Rabki. Ajaj, gdy dobiliśmy na odpowiedni szlak było dopiero ok. 8:40 rano, ale nasza mobilizacja była tak duza, że twardo napieraliśmy do przodu. Hala Krupowa, póżniej już ostra jazda w dół w strone przełęczy Krowiarek. W ten dzień nasze tempo było największe. Rozmowa z kasjerem przed Babiogórskim Parkiem Narodowym też dosyć śmieszna, gadamy że biegniemy z Bieszczad a on do nas że jesteśmy powaleni. Podszedłem jeszcze raz do jego kanciapy, gdzie sprzedawał różne gadżety. Chciałem kupić energetyka, choć nie korzystam z tego ale czasami trzeba podnieść ciśnienie. Cena 5 zł a on mi sprzedał za 2zł jak powiedział za wariactwo (Grzesiek jestem Ci wynien 3zł, hehe). Podobnych reakcji była cała masa, ale jednakowoż miło odbierana. 

Po zbiegnięciu z Babiej zaczął nam się nudny niezbyt ciekawy odcinek granicznym szlakiem polsko-słowackim, nie pamiętam z niego zbyt wiele. Cel kilometrażowy to jak zwykle około 50 km staneło na Bazie namiotowej Głuchaczki. To poprostu zadaszenie całe z drewna z dziurawą podłogą i tabliczką "ścisła ochrona myszy polnej". Już było póżno a plan na dziś w miare wykonany to trzeba było tam spać ja na drewnianym stole a Grzesiek na drewnianym blacie, karimata śpiwór folia NRC i do spania. 

12 czerwiec 2017, Baza Studencka - Barania Góra (~56 km)

W nocy klasycznie jakieś jelenie ryczące świerszcze i myszy w okół. Pobudka była okrutna bo zimna. Wstaliśmy przed 4:00 rano, wyszliśmy nadzwyczaj szybko bo o 4:30 po zjedzeniu konserwy z bułką. Bez kawy!. Było baaaaaardzo ciężko się rozkręcić, po pojawieniu się kolejnego z kolei odgniotu na stopie, dreptało się leniwie. Dopiero pierwsze 2 kawy na Hali Miziowej oraz pomidorówka dodały energii, choć musieliśmy jeszcze trochę opdocząć w schronisku. 

Po odpoczynku powoli się rozkręcaliśmy. Po drodze Rysianka i długi zbieg czerwonym w stronę Węgierskiej Górski. Tam kolejny checkpoint i posiłek. Ostatni cel to Barania Góra i Przysłop. Trochę popadało w tym czasie, ale tak z umiarem dla orzeżwiewnia. Pod górę jeszcze dobrze się podchodziło, ale z góry na dół te ok. 30 min w dół ze szcztytu do schroniska z każdym krokiem masakrował nam stopy.

13 czerwiec 2017, Barania Góra - Ustroń Centrum PKP (39 km)

Nadszedł czas na ostatni odcinek. Wstaliśmy klasycznie po 4:00 rano. Powolne przygotowania, niestety wychodziliśmy bez kawy. Ten brak kofeiny sprawił nie lada problem. Choć odcinek najkrótszy to poranek był bardzo ciężki, z bólem głowy. Po ok. 10 km natrafiliśmy na jakieś gospodarstwo, udało się zaczepić Panią w gumofilcach, kursującą miedzy domem a szopą z prośbą, by zrobiła nam dwie fusiary. Udało się! Odzyskaliśmy siły. 

Niby najkrótszy dystans ze wszystkich ale równie męczący, bo nie byliśmy przyzwyczajeni robić mniej niż 50 km. Dzwonią do nas znajomi - "kiedy bedziemy na mecie?". Mówimy że po 16:00 i tak się stało. 

Powitanie w Ustroniu przerosło nasze oczekiwania! Szampan, piwo, transaprenty, flagi, huczne przywitanie!! Aż mi się łezka zakręciła! 517, a faktycznie 570 km w nogach za żarciem i noclegiem...

Marek Paluch


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce