GWINT: Czy już jestem ultramaratonką?

 

GWINT: Czy już jestem ultramaratonką?


Opublikowane w czw., 14/07/2016 - 10:04

110 km – robi wrażenie i nadal nie mogę uwierzyć, że dałam radę przebiec ten dystans. A do tego jeszcze byłam pierwszą kobietą na mecie! - pisze Anna Stępień-Sporek, Ambasadorka Festiwalu Biegów

Zwykle reakcja na informację, że pokonałam taką trasę to niedowierzanie, pytanie, czy chodzi mi o 10 km i czy w trakcie biegu był nocleg. Otóż noclegu nie było, a czas o dziwo bardzo szybko mijał. W zamian było mnóstwo emocji i myśli. Zmęczenie owszem było, ale o nim starałam się nie myśleć i oszukać głowę, bo taki bieg to nie tylko pokonywanie ograniczeń ciała, ale chyba przede wszystkim głowy. Teraz już rozumiem to, co wielokrotnie słyszałam i czytałam o bieganiu głową oraz silnej psychice.

Bieg rozpoczął się o godz. 3 w nocy, w miejscowości w pobliżu Grodziska Wielkopolskiego. Najpierw była krótka odprawa w Biurze Zawodów, instrukcja, jak postąpić w krytycznych sytuacjach, wyjaśnienie, jak jest oznaczona trasa. Mówiąc szczerze, trudno mi się było na tym skupić. Chciałam już zacząć, choć spałam tylko dwie godziny, to nie tylko nie byłam śpiąca, ale widziałam już siebie w trasie.

W autobusie, który wiózł uczestników na miejsce startu dało się odczuć atmosferę takich imprez. Opowieści bardziej doświadczonych osób, obawy debiutantów takich jak ja. Odwagi dodało mi to, że od razu poznałam kilka osób, które biegło w Trójmiejskim Ultra Tracku. Mieli te charakterystyczne buffy, które otrzymał każdy uczestnik. Poczułam się od razu raźniej.

Na miejscu startu energetyczna muzyka i ognisko. W tą zimną jeszcze noc idealne rozwiązanie i stworzenie wyjątkowej atmosfery. Gorąca kawa, jakiś banan, bo przecież o tej porze nie było śniadania przed wyjściem, upewnienie się, że czołówka działa. W końcu nadszedł ten moment – start.

W drodze rozmowy ze znajomymi, światło czołówek i wbiegamy do lasu. W głowie myśl, że mam biec wolno i nie popełniać błędu, który ciągle popełniam – nie zaczynać za szybko. Rozejrzałam się, a przede mną i za mną ścieżka oświetlona jasnym światłem czołówek. Widok nie do powtórzenia i nie do zapomnienia.

Pierwsze górki, leśny piasek, korzenie. Niecała godzina biegu i pierwszy upadek. Jeszcze było ciemno, na drodze korzeń, potknęłam się. Noga bolała, chyba była krew, ale wolałam nie patrzeć. Wytarłam ręce i biegłam dalej. Nauczka dla mnie, że w tym biegu nie ma miejsca na nieuwagę, czy rozkojarzenie. Trzeba patrzeć przed siebie, żeby nie zgubić trasy i jednocześnie pod nogi. Niewykonalne? Też tak myślałam.

Pierwszy punkt odżywczy i tzw. agrafka, czyli wbiegasz i wybiegasz do punktu tą samą drogą – pułapka dla początkujących. Ominięcie punktu kontrolnego grozi dyskwalifikacją. Już wiem, że agrafka to nie tylko metalowy przedmiot, którym możesz przypiąć numer startowy.

Zaczął wstawać dzień. Ulga, bo mogłam zdjąć czołówkę i zmalały moje szanse na kolejny upadek. Las zaczął się budzić. Ptaki były coraz głośniejsze, niebo najpierw szare, pomału różowe, aby za chwilę pojawiało się słońce.

Zaczęłam biec szybciej i… pierwsze zgubienie trasy. Niewątpliwie ten bieg to lekcja pokory i uwagi. Na szczęście ktoś krzyknął, że nie muszę dokładać dodatkowych kilometrów. Potem dołożyłam jeszcze kolejne, co najmniej dwa.

Dzień dodał mi sił, mijałam kolejne osoby i byłam zaskoczona, że tak szybko miałam za sobą trasę maratonu. Z jednej strony była radość, z drugiej myśl, że to w zasadzie niewiele powyżej jednej trzeciej trasy. Czułam, że mam jeszcze sporo siły, ale nie dawała mi spokoju myśl, co będzie dalej. W końcu nie wiedziałam, jak zachowa się ciało, czy na stopach nie pojawią się pęcherze albo może zacznie boleć kolano.

W takiej sytuacji najlepiej myśleć o zupełnie czymś innym – życiu, planach, nawet pracy. Biegłam dalej. Już było blisko połowy i przede mną bieg po płaskim terenie wokół jeziora w Wolsztynie. Było pięknie i bardzo spokojnie.

W międzyczasie sprawdziłam telefon, a tam wiadomości, które dodatkowo dodały skrzydeł. Wbiegłam na punkt odżywczy i przepak w Wolsztynie. Usłyszałam po raz pierwszy, że prowadzę wśród kobiet, ale w to nie uwierzyłam. Ja? Przecież to niemożliwe? Szybko zjadałam zupę, banana i dalej w drogę. Nie wiadomo, kiedy byłam na kolejnym punkcie odżywczym. Po raz drugi usłyszałam, że jestem pierwsza.

Poczułam też, że zrobiło się gorąco. Pewnie przez to, że w zasięgu mojego wzroku pojawił się duży garnek z wodą. Nie musiałam nic mówić. Panowie wolontariusze popatrzyli na mnie i zaproponowali, że mogą mi zrobić prysznic. Nie zastanawiając się za długo, zgodziłam się. Jaki miły chłód! Dalej w drogę i w pobliżu 80 km dopadł mnie kryzys. Zaczęły boleć mięśnie, a ja zaczęłam myśleć, jak uzasadnić to, że odpuszczę.

Na szczęście znów wiadomości w telefonie i nowa myśl, że szkoda byłoby się poddać po takiej trasie, że przecież nie boli aż tak bardzo. Zresztą jakimś cudem przestało boleć. Przypomniało mi się do tego, że w podobno jestem pierwsza, więc nie powinnam marnować takiej szansy. Baton i towarzysz z drogi, który zmuszał mnie, aby trochę potruchtać, potem trochę przyspieszyć, ale nie zatrzymywać się. Tym sposobem razem przebyliśmy kolejne prawie 10 km. Niestety złapał małą kontuzję, ale mi kazał lecieć dalej, choć w tym momencie to już był dosyć wolny bieg.

W okolicach 95. kilometra spotkałam koleżankę, biegnącą 100 mil. Rozmowa, razem na punkcie, gdzie czekała słodka niespodzianka i Agata powiedziała, że kolejna dziewczyna nie ma szans mnie już dogonić, a Agata wie – w końcu to doświadczona ultramaratonka, a nie taki żółtodziób jak ja! Wprawdzie zegarek się rozładował, ale myśl, że to tylko 15 km - mała przebieżka w sumie, zwyczajny trening na tygodniu - pchała mnie do przodu.

Stresowało tylko to, czy nie zgubię trasy i co jakiś czas pytanie, ile jeszcze do mety. Uzależnienie od zegarka z gps… Wtedy znów spotkałam dobrą duszę, która mobilizowała do biegu. Z zaskoczeniem odkryłam, że po 100 km nadal mogę biec! W głowie euforia i myśl, że zaraz to zrobię, że przeżyłam, że udało się. Wbiegłam na metę, był medal, kilka słów do lokalnej gazety, gratulacje. Zrobiłam to! Dostałam ładną statuetkę, która teraz jest na honorowym miejscu w moim pokoju.

Po ochłonięciu czas na refleksje. Bieg nie był łatwy. Na trasie dużo piasku i gorąco. Nauczył mnie przede wszystkim tego, że trzeba być uważnym. To była szkoła cierpliwości, pokory oraz tego, jak radzić sobie z pokusą odpuszczenia. Bałam się, że nie dam rady. Wiem, że mogę dużo, ale jednocześnie mam świadomość tego, że taki bieg wymaga solidnego przygotowania fizycznego, psychicznego i logistycznego.

Zdecydowanie bieg chcę powtórzyć i teraz pytanie, czy już jestem ultramaratończykiem. Chyba tak, ale nie dlatego, że przebiegłam (w większości) ten dystans, ale dlatego, że wiem, jaki to wysiłek dla organizmu i dla psychiki. W ultramaratonach nie chodzi tylko o dystans, ale o pokonanie granic stawianych przez organizm, a przede wszystkim głowę, o wytrwałość, pokorę i szacunek dla innych, którzy także przyjmują to wezwanie oraz towarzyszą chociażby tylko mentalnie na trasie. Kilka słów, które w trakcie takiego biegu się usłyszy, czy przeczyta może zdziałać cuda. Czuję dlatego ogromną wdzięczność za dobre dusze na trasie i te słowa, bo bez nich nie mogłabym nazwać siebie ultramaratonką.

Anna Stępień-Sporek, Ambasadorka Festiwalu Biegów


 

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce