Horska Vyzva, czyli górska lekcja pokory [ZDJĘCIA]

 

Horska Vyzva, czyli górska lekcja pokory [ZDJĘCIA]


Opublikowane w czw., 18/06/2015 - 10:52

Marcin Kotlarski, Ambasador Festiwalu Biegów: Kiedy wróciłem w zeszłym roku z Ultramaratonu Bieszczadzkiego postanowiłem, że chcę się sprawdzić w Biegu Rzeźnika. Jedyną właściwą osobą, która mogłaby ze mną pobiec to Tadek. Problem był tylko jeden, a mianowicie, jak Go namówić? Zgodził się już po pierwszym mailu, a ja sobie przygotowałem plan na miesiąc. Zdjęcia, filmy, relacje itp. No to super, jest plan to trzeba go zrealizować.

Niestety po losowaniu nie znaleźliśmy się na głównej liście startowej, a na rezerwowej byliśmy daleko za czołówką, więc start w Rzeźniku stał się planem na kolejny rok. Na całe szczęście była alternatywa i to całkiem blisko. Otóż w Czechach odbywa się cykl czterech biegów w czterech pasmach górskich. Formuła biegu pozwala na start tylko w parach, w tym dogtrekking. Drugie zawody rozgrywane są w Karkonoszach a start i meta mają miejsce w Pecu Pod Śnieżką. Godzinka drogi samochodem i jesteśmy.

Czekaliśmy już tylko na rozpoczęcie zapisów. Tu napotkaliśmy na przeszkodę, bo opłaty bankowe za przelew zagraniczny w koronach wynosiły ponad 120 zł. Dostaliśmy jednak informacje od dyrektora biegu, że to żaden problem i możemy zapisać się na miejscu. Super, zatem jedziemy.

12 czerwca, nadszedł ten dzień. Wyruszyliśmy w piątek zaraz po pracy, ulewnym deszczu i gradzie. Na miejscu podczas zapisów było trochę śmiechu, kiedy w biurze zawodów wpisywali nazwę drużynę Wściekłe Sandały do komputera. Potem zjedliśmy pizzę i przygotowaliśmy cały ekwipunek do biegu. Próbowaliśmy się jeszcze przespać przed biegiem, ale to raczej była drzemka niż choćby odrobina snu. Na starcie byliśmy pół godziny wcześniej. Jeszcze kilka suszonych daktyli, łyk izotonika i jesteśmy gotowi. Wspólne odliczanie i punktualnie o 23:55 w piątek startujemy.

W koło szczekają psy, słychać oklaski i muzykę z głośników. Przebiegamy przez Pec i szlakiem kierujemy się do Spindlerowego Mlyna. Przez prawie 10 km w górę i prawie tyle samo zbiegamy. Na zbiegu w pewnym momencie źle oceniłem odległość od kamienia i zahaczyłem nogą, a dwie sekundy potem leżałem już na ziemi. Na całe szczęście nic się nie stało. Akurat zbiegaliśmy trawersem w dół i po prawej stronie było mocno w dół.

W Spindlerowym Mlynie, na 18. kilometrze znajduje się pierwszy punkt odżywczy i pomiarowy. Pomiaru trzeba dokonać samodzielnie, przykładając chipa, którego mamy na nadgarstku do pudełka z czytnikiem, Nie potrzebujemy jeszcze uzupełniać bukłaka, ale wrzucimy coś na ząb, a wierzcie mi, takiego bufetu to jeszcze nigdy w czasie biegu nie widziałem. Bułki słodkie, rodzynki, bułki zwykłe, czekolada, batony zbożowe, sól, salami, woda, izotonik i cola. Wydaje mi się, że coś jeszcze było, ale szczerze nie pamiętam. Wytrzepujemy kamyki z butów i lecimy dalej.

W centrum Spindlerowego kilka czeskich par chodzi w koło i szuka oznaczeń trasy. Dołączamy do nich. To było jedyne miejsce, gdzie słabo była oznaczona trasa biegu, ale z pomocą mapy udaje się nam szybko wybrać właściwą drogę i biegniemy dalej. Znów zaczyna się strome i długie podejście, które kończy się na punkcie odżywczym przy Labskiej Boudzie. W czasie tego wspinania zaczyna świtać i czołówki można schować do plecaków.

Mijamy jeden z wielu górskich strumieni, gdzie się można odświeżyć. Po 28 km trasa prowadzi lekko w dół, więc biegiem docieramy na drugi punkt na 31. kilometrze. Tam już uzupełniamy wodę i wrzucamy po żelu. Dobrze wiemy, że dłuższy postój będzie trzeba rozchodzić, więc staramy się  załatwić tosprawnie. Złapać trochę oddechu ale nie zastać mięśni. Po kilku minutach wyruszamy dalej na trasę.

Wspinamy się w stronę Polski na Śnieżne Kotły i dalej Głównym Szlakiem Sudeckim wzdłuż granicy w stronę Śnieżki. Tadek pierwszy ma kryzys, więc przez jakiś czas idziemy.

Dochodzimy do Spindlerowej Boudy (obok schroniska Odrodzenie) i tam wracamy na Czeską stronę. Żel zaczął działać, jedzenie się poukładało i w Tadka wstępuje drugie życie. Korzystamy z tego i biegniemy. Mijamy kilka par, które wcześniej wyprzedziły nas. Fajnie się biegnie, bo nie jest za stromo i kolana nie dostają mocno w kość jak przy stromych zbiegach.

Na 44. kilometrze obok jednego z wielu schronisk znów zaczyna się podbieg, znów idziemy, ale tym razem bardziej entuzjastycznie, z pozytywnym nastawieniem na dalszą część biegu. Moim zdaniem to najpiękniejsza część trasy, która wiedzie wzdłuż rzeki Bile Labe, która swoim szumem towarzyszy nam aż do trzeciego punktu odżywczego, który znajdował się na 47. kilometrze.

Na niebie żadnej chmury a od momentu kiedy wyszliśmy ponad linię drzew, słońce tak dawało popalić, że na 1 km przed punktem skończyła mi się woda. Teraz ja miałem kryzys. Kompletnie mi się odechciało, dopadł mnie brak mocy i biegowstręt. Na szczęście docieramy na punkt gdzie położyłem na ławce na chwilę, żeby krew z nóg trochę odpłynęła. Wrzuciliśmy żel, napełniłem bukłak, zjadłem kilka rodzynek, daktyli i batona i ruszamy dalej.

Przez kilkanaście minut staramy się szybkim chodem wrócić sprawność mięśni, i tak docieramy do skrzyżowania Głównego Szlaku Sudeckiego i Drogi Przyjaźni Polsko Czeskiej, gdzie omijając Śnieżkę schodzimy do Peca. Najpier powoli jak żółw ociężale, ale z czasem jak robi się mniej stromo zaczynamy się rozpędzać. Dopada nas głupawka. Jest tak dużo turystów na tym szlaku, że właściwie co chwilę mówimy ahoj. Kiedy mijamy knajpkę gdzie na tarasie siedzi z trzydzieści osób krzyczę głośno ahoj, a oni odpowiadają zgranym, chóralnym okrzykiem AHOJ.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce