Horska Vyzva, czyli górska lekcja pokory [ZDJĘCIA]

 

Horska Vyzva, czyli górska lekcja pokory [ZDJĘCIA]


Opublikowane w czw., 18/06/2015 - 10:52

W dobrym nastroju i w dobrym tempie biegniemy dalej. Mijamy ludzi, którzy z numerami startowymi przypiętymi z przodu wnoszą piwo i wodę na górę. Nie po puszce czy butelce, nie. Niektórzy mają po kilkadziesiąt kilogramów napoi na stelażach, ofoliowanych. Coś jakby zawody tragarzy.

Asfaltem wbiegamy do Peca, mijamy nasz start i dobiegamy do czwartego punktu odżywczego na 56. kilometrze. Czując się całkiem dobrze chwytamy tylko puszkę redbulla, pijemy po kubku coli, szczypta soli i biegniemy dalej. Zostało około 14 km. Widzę po Tadku, że ma dość, ale wierzcie mi, tego, że się nie podda byłem tak pewny, jak tego co już było.

Znów podbieg. Ten, który w całym biegu dał nam najbardziej w kość. To było jak niekończąca się opowieść, jak jakiś nocny koszmar, Wielka Upa. Schodząc w dół mamy prawie 13 godzin w nogach, palące słońce i ten asfalt, którego było za dużo dobija nas jeszcze bardziej. Tadkowi odezwało się udo i piszczel, a w promocji popuchły kostki. Postanowiliśmy, że przejdziemy się trochę, że czas już nie ma znaczenia, że warto odpuścić ten ostatni zbieg, bo nogi już mają naprawdę dość. Zbierzemy siły, żeby chociaż metę przebiec.

Kiedy końcówka zbiegu zrobiła się jeszcze bardziej stroma, mimochodem zaczęliśmy gęściej dreptać próbując hamować i tak krok po kroku znów zaczęliśmy się rozpędzać. Na ostatni punkt na 65. kilometrze wbiegliśmy. Spotkaliśmy tam tych, z którymi mijaliśmy się całą trasę, od samego początku. Odpoczywali przed ostatnim fragmentem. Trasy, jak nam się to wydawało płaskiej i po asfalcie. Rzuciłem do Tadka czy ma wodę, odpowiedział, że tak. Powtórzyliśmy to samo co na ostatnim punkcie. Kubek coli i ruszyliśmy dalej.

To co się potem działo, tego nigdy nie będę w stanie wytłumaczyć. Skąd w takich momentach bierze się siłę do ścigania? Biegnąc, wyprzedziliśmy jeszcze jedną parę i zaczęliśmy uciekać. Tadek co chwilę na zmianę ze mną sprawdzał czy nas nikt nie dogania. Wybraliśmy się tam, żeby się sprawdzić przed ewentualnym Rzeźnikiem, bo limit 24 godziny, pozwalał totalnie odpuścić sobie jakiekolwiek ściganie. Tymczasem Tadek wrzucał już tempo w granicach 6 min./km. Biegłem za Nim, nawet nie próbując go zwalniać, biegliśmy jakby ktoś nam podłączył powerbank i naładował akumulatory. Nawet lekki podbieg nie zatrzymał nas.

Na 68 kilometrze, cały czas kontrolując sytuację, musieliśmy przejść do chodu, bo organizatorzy postanowili ostatnie kilometry poprowadzić jeszcze trochę w górę. W samym centrum Peca wyciągnęliśmy polską flagę, telefon wrzuciliśmy na statyw i ruszyliśmy do mety. Przed nami zerwał się Czech, którego też mijaliśmy raz na trasie, a biegł ze swoim psem. Nie chciał żebyśmy go wyprzedzili, a wierzcie mi, tempo było bardzo przyzwoite, albo tak nam się wydawało.

Wpadliśmy na metę zmęczeni ale bardzo szczęśliwi. Na scenie grał jakiś zespół, było głośno ale usłyszałem jak Tadek krzyczy – zrobiliśmy to, udało się. Tak, udało się. Tadek został ultrasem, a ja w swoim drugim biegiem ultra wydłużyłem dystans o 16 km.

Brakowało nam tego klimatu, do którego przyzwyczaili nas nasi organizatorzy, czyli medale i cała ta oprawa na mecie. Tutaj tego nie było, czas zatrzymuje się samemu chipem, a dyplom albo przyjdzie na maila albo będzie można pobrać ze strony, nie wiem. Nie to jest jednak ważne. Najważniejsze jest to, że dobrze wybrałem osobę, która razem ze mną będzie w stanie przebiec w górach taki dystans, która jak trzeba zwolni, nigdy się nie poddaje i ma piorunujące końcówki (pamiętasz Tadziu Andrzejówkę?). I z tego cieszę się najbardziej!

Tak zakończyło się to górskie wyzwanie, a dokładniej z czasem 13:25:08 na 71. miejscu wśród 144 par. Po biegu był pyszny obiad, zimne piwko i bardzo zimna kąpiel w górskiej rzece. Wracaliśmy do domu szczęśliwi, zmęczeni ale szczęśliwi. Świat ultrasów ma nowego członka, który dziś mi napisał, że za rok jedziemy znowu - jak nas na Rzeźnika nie wylosują - a to chyba najlepsza rekomendacja tej imprezy.

Dziękuję przede wszystkim Tadkowi, że nie dał się długo namawiać. I mojej żonie i synowi za cierpliwość w niedzielne poranki. Darkowi, Tomkowi, Arturowi, Igorowi, Przemkowi, Mariuszowi za wspólne człapanie po górskich szlakach i wszystkim, którzy mają choć 0,0000001 % wpływu na to, że biegam. Dziękuję Wam!

Marcin Kotlarski, Ambasador Festiwalu Biegów

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce