Katastrofa, której nie było… historia mojego maratonu w Kolonii [ZDJĘCIA]

 

Katastrofa, której nie było… historia mojego maratonu w Kolonii [ZDJĘCIA]


Opublikowane w wt., 16/09/2014 - 08:40

Tekst ten z założenia miał być wytłumaczeniem mojej porażki. Tymczasem będzie… pieśnią pochwalną na cześć pewnego maratonu. Bo takiej atmosfery, jak podczas Rheinenergie Köln Marathonu, nie widziałam nigdzie. I kto mówił, że Niemcy nie potrafią się bawić?

14 września od wczesnego rana Köln opanowali biegacze. Najpierw, o 8:30 wystartowali półmaratończycy. Śmiałkowie, którzy mierzyli się z królewskim dystansem musieli na swój bieg czekać do 10:00. W pobliżu stacji Deutz zgromadziły się cztery tysiące biegaczy. Wśród nich dziesiątki przebierańców – w spódnicach baletnic, królewskich płaszczach, strojach biedronek i innych owadów a nawet… w dmuchanych kostiumach.

Był też pan z wieńcem laurowym na głowie i inny, przebrany za klauna. Jednak moim idolem został półnagi biegacz w hawajskiej spódniczce z trawy, z kwiatami, sztuczną papużką na ramieniu i napisem ALOHA KÖLN na plecach. Gołych plecach. W biało-czerwonej koszulce czułam się tak jakoś zwyczajnie. Choć nie anonimowo, o czym za chwilę…

Startujemy. Na pierwszych metrach robi się tłoczno, na tyle, że przechodzimy do marszu. Kiedy udaje mi się wydostać na most nad Renem, za którym mija pierwszy kilometr biegu, z niedowierzaniem zerkam na stoper: 7:20! Na szczęście droga staje się szeroka i można nabrać prędkości. Wokół mnie biegacze filmują trasę, robią sobie zdjęcia i szukają znajomych. Przekonana, że łatwo nie będzie, włączam muzykę i daję się porwać. Po kilku piosenkach przełączam na audiobook. „Duma i uprzedzenie”, jedyna książka, którą udało mi się przypadkiem zabrać do Niemiec, będzie mi towarzyszyć przez sporą część trasy.

Trasa w Kolonii, choć kręta i zagmatwana, należy do raczej płaskich. Jedna większa górka i kilka mniejszych podbiegów. Gdzieniegdzie kostka brukowa… i tyle. Poza tym płaski asfalt i sporo cienia. Biegło się wspaniale. Co mniej więcej 5 km (a w dalszej części trasy częściej) punkty odżywcze. Na większości woda i banany, czasem izotonik i cola a do tego owoce i batoniki muesli. Co ciekawe, o ile w Polsce wolontariusze często są w wieku szkolnym, w Niemczech kubeczki podają głównie starsi ludzie. Szalenie mili i uśmiechnięci, ogarniają temat perfekcyjnie. Żadnych kolejek i przestojów.

I najważniejsze – doping. Myślałam, że to Włosi są spontaniczni i głośni (miałam okazję pobiegać w Rzymie), ale Niemcy biją ich na głowę! Przez całe 42 km przy trasie mnóstwo ludzi. Całe rodziny siedzące przy stołach przed domem, częstujące biegaczy owocami, ciastkami i wodą, kilkanaście grup z bębnami i tamburynami (bębniarze w wieku moich rodziców!), poprzebierani kibice. W oknach i na balkonach flagi a także… biegowe koszulki i medale. Dziesiątki metrów asfaltu pokolorowane kredą przez dzieci, z hasłami motywującymi do biegu. Samochody zaparkowane przy trasie, z włączoną głośno muzyką. I kucharz w oknie jednej z restauracji, grający na garnkach i patelniach, śpiewający na cześć maratończyków. Niesamowita atmosfera.

A ostatnie trzy kilometry trasy w centrum to dosłownie ściana ludzi krzyczących, że idzie mi świetnie, dam radę i to już naprawdę niedaleko. Wśród nich wiele polskich słów, bo i polskie imię widać na mojej koszulce i numerze. Jakoś tak cieplej na sercu, kiedy słyszę nagle „Dawaj, Kasia, dawaj! Już blisko!”. Gdy kilometr przed metą opadam z sił i przechodzę do marszu, cała ulica zaczyna krzyczeć „KatarŹina, du schaffst das!”. Dopingują tak długo, aż wracam do biegu, za co otrzymuję gromkie brawa. Niesamowite doświadczenie!

Na metę w pobliżu katedry wbiegam śmiejąc się i płacząc równocześnie. Od połowy biegu, kiedy to nagle orientuję się, że przypadkiem zrobiłam „życiówkę” w półmaratonie, wiem, że biegnę na swój rekord. Okazuje się, że poprawiam poprzedni czas o 41 minut! A miała być porażka… Może właśnie odkryłam sposób na pokonanie swojej głowy? Wystarczy ją czymś zająć – na przykład audiobookiem. A może to magia Kolonii?

Asia z Katowic, którą poznałam na starcie, wbiega na metę prawie równo ze mną, także z nową życiówką. Razem wznosimy toast za nasze zwycięstwo piwem bezalkoholowym. Wybór napojów i jedzenia ogromny, od bananów, po Wurzt z musztardą. Jest co i jak świętować. Bo Niemcy potrafią się bawić. Dlatego warto pobiec w Kolonii!

Katarzyna Marondel

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce