Malwina Macioszek o swoim starcie w Rzymie: „Jestem bardziej niż zachwycona” [ZDJĘCIA]

 

Malwina Macioszek o swoim starcie w Rzymie: „Jestem bardziej niż zachwycona” [ZDJĘCIA]


Opublikowane w śr., 26/03/2014 - 10:08

Relacja Ambasadorki Festiwalu Biegowego z 20. Maratona di Roma, w którym wystartowała dzięki zwycięstwu w konkursie fotograficznym marki New Balance.

Piątek 21 marca. Pierwszy dzień wiosny-pierwszy dzień wielkiej przygody!

Poranek. Ostatnie dopakowanie walizki i ruszam. Walizka 23 kg. Uuups! Spotkanie z resztą ekipy ok. południa. Omówienie kwestii organizacyjnych wyjazdu i lecimy! Nie wiem, co jest gorsze - strach przed 42 kilometrami, czy dwugodzinny lot samolotem. Dobrze, że to tylko dwie godziny.

Lotnisko Roma Foccacia, po ok. 20 km jesteśmy w hotelu. Czekają już na nas długo wyczekiwane nówki sztuki - buty New Balance 890v4. Zaprojektowane specjalnie na maraton  w Rzymie. Odbiór pakietów w Palazzo dei Congressi, które znajduje się ok 1300 m od hotelu. Spokojny spacer po podróży jak najbardziej wskazany.

Włosi, jak to na nich przystało, trochę słabo stoją z organizacją. Z jednego stoiska proszą o przejście do następnego, które znajduje się „schodami w dół później w prawo, następnie schodami do góry”. Nikt nic nie wie, gdzie znajdują się nasze pakiety. Po ponad godzinnym szukaniu numerów startowych lądujemy, przy stoisku, do którego podeszliśmy na samym początku. Wolontariuszki nie wiedzą, dlaczego nie ma Nas w bazie.

Po ok. 40 minutach stania  przy właściwym „boksie”, wszyscy zadowoleni ze swoimi numerami  idziemy odebrać resztę paki startowej. Plecaki, które znajdowały się w pakiecie, moim zdaniem są strzałem w „10” – trzy kieszonki zapinane na zamek, specjalne miejsce na laptopa w środku oraz numer startowy na przodzie. Przy ok. 15000 osób świetne rozwiązanie przy odbiorze depozytu. Każdy zawodnik otrzymał również koszulkę New Balance, co ciekawe rozmiar „S” odpowiadał naszemu „XL”.

Dopiero po godzinie 19:00 udaje nam się załatwić wszystkie sprawy z odbiorem pakietu i ruszamy w poszukiwaniu najbliższej pasty lub pizzy. Cokolwiek, byleby wrzucić coś do żołądka. Po ok. 20 minutach jazdy metrem dojeżdżamy pod Collosseum. Pięknie oświetlony amfiteatr, przy którym już następnego poranka startowaliśmy i przekraczaliśmy metę. Szybko udaje nam się znaleźć tanią włoską knajpkę. We Włoszech wieczorami jest przyjemnie ciepło, ale nie aż tak, żeby siedzieć na zewnątrz. Siadamy w środku i zamawiamy pizze. Pizza margherita al. Prosciutto i pizza con bresaola e  rughetta.  

Zmęczeni po podróży i zamieszaniu z pakietami startowymi, docieramy do hotelu i parę minut po 22:00 udaje się zasnąć. Noc z piątku na sobotę jest najważniejszą nocą przed maratonem.

Sobota  godzina 6:00. Krótka przebieżka z moją współlokatorką z pokoju – Krysią. Poranne, nieprzymusowe wstawanie, do tego niemęczące kilka kilometrów jak najbardziej wskazane dzień przed wielkim startem. Prysznic i śniadanie – płatki, jajecznica, ciasta, boczek smażony, croisanty, bułki, bułeczki, owoce, kawy, soki – z pewnością każdy mógł zaspokoić swojego porannego głoda.

Po śniadaniu udaliśmy się raz jeszcze na Expo. Wzięłam udział w kilku konkursach, może akurat zostanę wylosowana na kolejną przygodę biegową? – pomyślałam. Stwierdziliśmy, że siedzenie cały dzień w hotelu nie będzie dobrym pomysłem – trzeba było pozwiedzać. Zeszliśmy chyba dystans maratonu, żeby jak najwięcej zobaczyć.

Wieczorem dotarła do mnie rodzina wiernych kibiców i Mateusz. Niestety nie mogłam spędzić z nimi tego dnia za dużo czasu, bo musiałam się wcześniej położyć, żeby być wypoczęta następnego dnia. Po obfitej, hotelowej Pasta Party, która wyglądała bardziej na dobrze zorganizowane wesele, nadszedł czas do pójścia spać.

Wcześniej uszykowałam sobie strój startowy, buty, numer startowy, żele, wszystko co było mi potrzebne. Słuchawki, zegarek – i tu zaczął się problem. Mój Garmin, który podłączony był cały dzień do ładowarki nie chciał się włączyć. Panika! Już widziałam czarny scenariusz – nie pobiegnę w założonym czasie, bo nie będę mogą kontrolować tempa. Na szczęście pomógł mi „kierownik” naszego wyjazdu i Garmin powrócił do życia.

Rzymska noc przedmaratońska nie była tak przespana, jak ta przed maratonem w Poznaniu. Budziłam się prawie co godzinę, wyspana, zdenerwowana, tym, że jeszcze nie ma godziny 5:40, na którą nastawiłam budzik.

5:40. Dzwonek. Nie wierzę, że to już dzisiaj. Latam w pośpiechu, jakbym zaspała, jakby do startu było ostatnie 15 minut. Wiem, że mam dużo czasu. Śniadanie dopiero od 6:30. Na dworze deszcz leje prosto w okna, palmy wyginają się na prawo, na lewo. Standardowo jak przed każdym startem buła z dżemorem i kawa.

O godzinie 7:15 mieliśmy podstawiony autobus, który dowiózł nas na sam start maratonu. Wejście na start było tylko i wyłącznie dla osób z numerami startowymi. Dziesiątki tirów stały, do których można było oddać swój plecak z pakietu w specjalnej ciężarówce, w zależności jaki miało się numer startowy.

Pogoda nie rozpieszczała od samego początku. Miałam na sobie dwie folię, które choć trochę chroniły mnie przed lejącym deszczem. Około godziny 8:00 wszyscy zawodnicy zaczęli się schodzić. Robiło się naprawdę tłoczno. Kolejki do toi-toi zamiast się pomniejszać, z minuty na minutę wydłużały. Ok 8:40 udałam się na start do swojej strefy startowej. Niebo było cały czas ciemne i nie zapowiadało się na to, żeby przestało padać.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce