"Mocno spokojny i zadowolony z siebie". UTM 170 km Mateusza Hyskiego

 

"Mocno spokojny i zadowolony z siebie". UTM 170 km Mateusza Hyskiego


Opublikowane w czw., 13/06/2019 - 10:32

Przyrzekłem sobie, że na kolejnych punktach będę chwilkę dłużej odpoczywał. Nie zamierzam gonić - doświadczenie. Lepiej "ciągnąć duży wóz powoli" lecz do końca niż "hojrakować" i zatrzymać się po kilku metrach.

Trasa się zmienia. Jest żywa. W ciągu dnia pokazuje swoją słoneczną, chwilami, pustynnie gorącą, niszczącą twarz, uderzając promieniami słońca we wszystkie miejsca ciała z zabijającą siłą jeśli masz coś ciemnego na sobie, natomiast inny "diabeł" wychodzi wieczorem gdy budzi się wilgoć. Może jest chłodniej co jest plusem lecz minusy są inne - równie groźne jak słońce. Wilgoć wszystko ożywia. Mowa o błocie, śliskich kamieniach czyli naturalnych trudnościach na podejściach, oraz wtedy gdy chciałoby się szybko biec na zbiegach a błoto przeplatane ze strumieniami oraz kamienie, i te większe i te mniejsze ,uniemożliwiają szybki zbieg.

Wydawałoby się, że małe kamienie są mniejszym problemem lecz jest odwrotnie. Po dużych kamieniach można przeskakiwać a mając na nogach MT-ki od Kalenji, ufam już tym butom bezgranicznie. Ten but radzi sobie świetnie w błocie, w wodzie, na śliskich podejściach i zejściach ( nie miałem jeszcze sytuacji, jak z Altrami, kiedy to but w poślizg wpadł). Jedyna podstawa to dobrze zasznurowany but a nie opuści on stopy, czego nie mogę powiedzieć o Altrach.

Na jednym z punków ciepła zupa ,chyba marchewkowa, na drugim z kolei gorące ziemniaki z ogniska. Jedna rada - nie ogrzewaj się przy ognisku, bo się wyziębisz. Na każdym punkcie w głównym menu znajdowała się woda, cola, sok jabłkowy, który był bardzo dobry, przyznaje szczerze. Na jednym z punktów towarzyszyły nam piski parki malutkich kociaków (żałuje że nie sfotografowałem-przecudowne i takie malutkie). Znajdowały się również wafle ryżowe "Sonko", na które można było nałożyć bardzo dobre masło orzechowe. Dosłowne kuchnie na trasie - nie ma innego słowa na to. Cóż nie ma co, trzeba zamiatać nogami dalej. Kolejne podejścia czekają.

Biegniemy, wiadomo, każdy swoim tempem. Odstawiam w terenie dwóch chłopaków, lecz dogoniony jestem przez nich w pewnej jednej miejscowości gdzie gasze czołówkę, bo światła nocne są wystarczająco mocne. Lekko od nich odstaje. Chłopaki z "setki". Nie zamierzam gonić. Na wzniesieniu, gdzie robie sobie kilka pamiątkowych zdjęć (może godzina bardzo wczesna), odstawiam chłopaków i jakby coś we mnie wchodzi by treningowo spróbować podbiegów. Ku zdziwieniu wychodzi to bezproblemowo. Doganiam również innych zawodników, których niestety żegnam stawiając stopę za stopą przed nimi. Zaczyna się mocne słońce. Tu jeszcze na punkcie nie ma nic ciepłego do picia. Herbata grzeje się w garnku a jedna z dziewczyn, jakby mam wrażenie, że kompletnie nie pasuje tutaj, natomiast inna z dziewczyn wychodzi z pomysłem bardzo bystrym w tamtym czasie i niestety ale  nie mogę nie zaznaczyć tego. Szacun dla niej za to, że używając nalewki, wypełnia ją i wsuwa nalewkę bezpośrednio w ogień. Tak szybko zagotowanej wody chyba, w warunkach polowym, jescze nie widziałem. Ten widok dodatkowo na mnie zadziałał, bo umysł przestał pracować tylko jednym szlakiem. Nie wiem jak ma na imię, ale bardzo bardzo szczerze jej za to dziękuje. Tacy ludzie to Bogowie na trasie.

Wafelek w dłoń i w trasę. Takowym sposobem wpadam w trans spokojnego biegu, nie ważne czy jest to zbieg czy podbieg czy prosta. Nie zrywam ruchów. Regularne, spokojne, pewne, odważne, czasem wysokie kroki trzeba stawiać a czasem zeskoki. Raz łyk wody, raz łyk coli. Zero żeli, zero batonów. Siła niewiadomo skąd, ale jest. Znów przestrzenie, cudowne widoki.

Tutaj niestety, na jednym wzniesieniu, musimy się rozstać z jednym zawodnikiem. "Setka w lewo, "sto siedemdziesiątka" w prawo. Życzymy sobie po angielsku powodzenia z zawodnikiem, z którym niestety tylko w taki sposób można się porozumieć.

Kolejna przestrzeń. Sam ze sobą. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu. Trzeba biec, nie czekać. Jesteś sam ze sobą. Tu Cię nikt nie wesprze, nie powie, będzie dobrze, dasz radę. Musi samemu znaleźć siłę, bo czas, kolejny limit.

Kontempluje chwilę z naturą, poprzez zrobienie sobie dwóch zdjęć, by się nie zatrzymywać. Podziwiam górskie inne, w dali wierzchołki i sprawdzam jeszcze ku pewności tracka na telefonie, bo tu już będzie naprawdę wielka szkoda gdy pobiegnie się w nie tę ścieżkę. Każdy powrót będzie bolał, oj bolał czasowo. Kropeczka na mapie jednak prawidłowo wpięła się w szlak trasy więc chowając elektronikę wchodzę w pewną prędkość, spokojną i nie zwalniam. Już wiem po mapie co mnie czeka więc będąc w bardzo długim ostrym zbiegu, pozostawiam za sobą korzenie, kamienie i łagodne chwilowo proste odcinki. Znów mi coś nie pasuje więc wole sprawdzić swoją pozycję. Za kilka chwil powinien być stolik z wodą i dobrociami po troszeczkę długim odcinku od punktu do punktu -dwadzieścia kilometrów.

"Ilu zawodników już przede mną? - zapytuje na punkcie. Nie wiem czemu zadałem to pytanie, ale usłyszałem, że jest ich koło dwudziestu. Siadam na masce samochodu, bo krzesełek brak i pożywiam się. Dobiega jeden z chłopaków a ja wole już jakby mieć z głowy punkt z limitem, który jest na sto dziesiątym kilometrze więc......Gorąco, ciężko a ja oprócz jedzenia na punktach wciąż nic nie zjadłem z plecaka. Jakoś nie mam potrzeby.

Pozostaje jakieś jedenaście kilometrów do "Lubonia". Zasuwam jak lekko szalony. Podbiegi już wymagające, albo chyba tak się już wydaje. Ci, którzy wybiegli przede mną chwilę temu z punktu, gdzie odpoczywałem na masce samochodu, na podbiegu, pozostają w tyle. Doganiam też innego chłopaka, który po krótkiej rozmowie okazuje się, że biegł DFBG w zeszłym roku. Właściwi ludzie na właściwym biegu. Rozmawiamy i trzymamy się razem. Tutaj już rządzi hart ducha, charakter, siła woli. Nie ma na to innych słów. Bynajmniej ja już nie umiem tego nazwać inaczej.

Gdy widzimy z zawodnikiem w oddali podejście pod wspominany "Luboń", oczy stają się powiększone a z ust wypływa szczere - "ja pie**le". Znowu głęboki oddech i do przodu. W oddali podejście wygląda jak pionowa ściana, na którą chyba tylko z liną jest możliwe wejście. Tak, tak to wygląda. Ten widok zmusza do pociągnięcia większej ilości wody i coli. Wiem, że u góry będzie jedzenie i to bardzo motywuje. Znajdź jakąś myśl w tych przeciążeniach, zmotywuj się, by wejść, by nie odpuszczać, by kiedy  momentem na podejściu lekko zataczasz się i w tym samym momencie łapiesz równowagę na podejściu przez szybkie wbijanie kijów pomiędzy duże kamienie. Stopa stawiana na kamieniu nie gwarantuje stabilności, bo kamienie są luźne. Sytuacja podobna do "Zamieci" gdzie stawiasz stopę a ona swobodnie zjeżdża i jeszcze ma z tego niezły ubaw :) .

Jesteśmy z kolegą mocno zmęczeni, lecz biegniemy "do kuchni". Pozostało pięć i pół godziny do limitu i jeszcze nas nie ma na "Luboniu" a oprócz niego są jeszcze dwa podejścia, o których za chwilę.

Bardzo ciężko jest dostać się na "Luboń". Tak więc to podejście jest faktycznie prawie pionowe. Każdy krok tu stawiany jest z nad wysiłkiem, lecz już coraz bliżej. Płuca pracują tu chyba na 300%. W nogach bardzo duża warstwa betonu, przeciążenie. Już sądziłem, że przy wieży będzie punkt, lecz trzeba jeszcze zbiec i dobiec do niego. Pierwszy raz w życiu doznałem takiego podejścia. W przysłowiowej "kuchni" ciepłe ziemniaki prawie w ciągu minuty "wpadły" do gardła ze skórką. Widzę pieczoną paprykę, którą zagryzam pomiędzy ziemniakami i zapijam dużymi łykami ciepłej herbaty. Jeszcze wziąłem do ręki galaretek kilka w czekoladzie, wafla ryżowego, podgryzłem jeszcze pokrojonego pomarańcza i opuszczam ten przemiły punkt, który Nas witał uderzeniami w bęben.

Okazywało się takie malutkie to podejście na mapce przy numerze startowym, takie w ogóle niewidoczne a rzeczywistość pokazała prawdziwą dziką, ostrą, bardzo wymagającą naturę jak plug, który wszelkimi siłami próbujący nie pozwolić Ci się wspiąć tu. Wymusiło to podejście od Nas znalezienia nad siły, by się tu wspiąć, tak wspiąć.

Zbieganie jest bardzo przyjemnie z tego wzniesienia, Pierwszy raz na tych zawodach cieszę się, że już nie będę wchodził na tego typu górę, po prostu się naprawdę ciesze. Wszyscy, którzy Nas mijają i biegną w stronę pozostawionego przeze mnie wzniesienia, życzą powodzenia czego i im życzę. Troszeczkę zaczynam czuć się źle, lecz nie z powodu jedzenia, lecz, że część zawodników może nie zdążyć na punkt z limitem. Żal mi się ich robi. Taką walkę z sobą wykonali i wykonują. Oby im się udało. Dosłownie przez chwilę lecą mi łzy. To wzniesienie wymuszało niestety do samego końca pokazania, o ile ukrywasz w sobie nieodkryte zasoby siły swojego charakteru, czy też upartość, ujawnienia teraz tych właśnie sił, najbardziej skrywanych umiejętności. Jeśli ich nie znajdziesz, jeśli ich nie odkryjesz, nie dasz rady.

fot. Aleksander Hordziej / UTM

Czterdzieści może pięć stopni - chyba tyle stopni miało podejście i nie można tu zapominać o kamieniach.

Zostałem więc tu przetestowany dobrze a po tym zbiegu czeka nas teraz pięciokilometrowe podejście pod duży Gorc. Musiałem delikatnie przyhamować na zbiegu, by oddech się lekko uspokoił, lecz nie było tragedii aczkolwiek kto zapisuje się na te zawody, musi być świadom, że to nie jest sielanka. Proszę również kolegę, z którym w tym momencie jestem, bo bolą go nogi, by zwolnił, by się oszczędził, bo zaraz się coś może stanie a zejście jest bardzo śliskie, wąskie. Pełno tu małych gałęzi o które bez problemu można zahaczyć i upaść. Dodatkiem jest rwący strumień, który płynie całą szerokością zejścia.

Stawianie kroków na bardzo mokrych kamieniach w potoku nie jest proste, lecz z sekundowymi decyzjami trzeba to robić. Informujemy się nawzajem o ruchomych kamieniach. Informujemy się którędy lepiej iść. Czekamy na siebie wzajemnie, by jeden drugiemu pomagał. Takim sposobem dochodzimy do końca zejścia na asfalt.

To nie jest nawet "Ultra Chojnik". To są biegowe żniwa - zostają tylko chyba ziarenka najtrwardsze w każdym znaczeniu tego słowa, tym fizycznym, psychicznym, mentalnym, a może i nie. Mowa tutaj o tym dystansie.

Cały czas jestem strasznie już jakby niecierpliwy kolejnego ostrego wzniesienia. Te zawody zaczynają mnie już przyzwyczajać do "pionów" i nie przeszkadza mi to. Kolejka koszulka już cała mokra. Buff również. Wciąż nie tykam żadnych żeli. Teraz jednak decyduje się na małe kęsy "Marsa", lecz faktycznie są  to bardzo delikatne kęsy. Słodkość jednak bardzo mocno wpływa i przełamano się jednak by zrobić większego kęsa. Na początku podejścia chłopak, który wcześniej robił mi zdjęcia za punktem z herbatą podgrzaną przez dziewczynę w nalewce w ogniu, teraz tutaj schodzi. Słyszę w odpowiedzi, że podejście jest pięciokilometrowej długości.

Reszta żeli, batonów jest wciąż nie ruszona, nie potrzebne one mi są teraz. Wspiąwszy się na szczyt, biegnę na głównym szlak. Bez zastanowienia sprawdzam to na traku. "Gdzie jest ten Gorc? - sam siebie zapytuje. Do samego "gorcowego" wzniesienia jeszcze jednak około dwudziestu minut i ani mi w głowie iść. Nie wiem skąd ta siła wciąż się we mnie znajduje. Bez chemicznych wspomagaczy, tylko bazując na punktach.

Rowerzystę, który dojeżdża na wyczynowym górskim  sprzęcie zapytuje o przypuszczalną jeszcze odległość do Gorca. Odpowiedz niestety nie jest zadowalająca, lecz pamiętając po części zarys traka, doganiam dwóch chłopaków.  Jeden z nich jest trochę zmęczony i staram się podbudowywać choć wiem z doświadczenia, że osoba sama musi sobie z tym poradzić.

Jak dobrze oczom się robi i nogom gdy człowiek widzi w oddali tabliczkę ze szczytem o nazwie "Gorc". Teraz już z górki do punktu , do "limitu". Mam bardzo duży zapas czasu sięgający dwóch godzin. Jeszcze tylko kilka kroków. Wyprzedzają mnie chłopcy, których przed chwilą wyprzedzałem. Gdy widzę flagę UTM-a dosłownie w pierwszej kolejności znów łezki poleciały. Być na limicie o czternastej z hakiem. Chłopaki z UTM-a jeszcze robią zdjęcie z flagą.

Bardzo dużo soku jabłkowego tu wypiłem. Starałem się również połknąć placka, lecz nie było to możliwe. Nie przechodzi przez gardło. Zdecydowałem, że skoro pokarm nie wchodzi, trzeba bazować nadal na rzeczach sprawdzonych. Cukierki Wedla bez zahamowań wpadały do żołądka. Poprosiłem jeszcze o colę biorąc w usta wafla oraz do ręki dodatkową jego sztukę i z ponad godzinnym zapasem czasu, opuściłem punkt wcześniej zmieniając jeszcze koszulkę oraz skarpety. Tu był przepak.

Cel - mały Gorc. Gorąco. Podejście pod wzniesienie, które jak na razie opiewa o  asfalt, bardzo wykańcza. Z każdym krokiem człowiek szuka cienia, którego jest tu "jak na lekarstwo". Człowiek idzie i idze i dojść do wzniesienia nie może. Po drodze jeszcze wiatrołomy przeszkadzają. Sucho, parno, ciężko, coraz wyżej się robi a wierzchołka jak nie widać tak nie widać. Nie zwalniam, nie odpuszczam, nie umiem. Miały być tylko trzy kilometry pod górę - taką informację uzyskaliśmy na punkcie.Może to była zachęta. Ile to może trwać? Chyba za chwilę się skończy? - sam siebie się pytam. Te pytania dają upust psychice i człowiek zaczyna się uspokajać.

Doganiam kolejny raz kolegę na tym podejściu, z którym wcześniej biegliśmy przed Luboniem. Jesteśmy już u schyłku małego Gorca i czujemy kropkę spadające z nieba. Tak długo czekaliśmy na chłód, deszczyk, coś co ukoi choć w skrawku wysoką temperaturę, ale nie tylko odczuwalną cieleśnie jako słoneczne grzanie. Potrzebowaliśmy czegoś co  może doprowadzi do przymusu założenia kurtki, by organizm odczuwał inne bodźce ponieważ był lekko zmęczony jak skóra pustynia, która nie wie co to jest deszcz. Chłosta, która nam została zaserwowana, została już w tyle.

Najgorsze jednak już za mną. Mowa o ostatnim, bardzo wymagającym limicie.

Dobiec do kolejnego punktu na sto dwudziestym pierwszym kilometrze i napić się ciepłej herbaty - marzenie, które uskrzydlało teraz by biec. Ścieżki leśne sprzyjały temu. Nie były wymagające - przynajmniej w tym momencie.

Wybiegłem z lasu i obawiałem się znów słońca, tego palącego słońca, lecz jeśli ono będzie, trudno, przetrwam. Już były dwie sytuacje, które starały się mnie złamać i niestety odeszły historycznie w pamięć jak diabełki głodowe z reklam jogurtu na mały głód. Było teraz jednak chłodniej już.

Na punkcie nie ma hebraty! - no trudno. Jest sok, woda, cola i inne rarytasy. Tak można wciąż nazywać te punkty. Wsunąłem sobie  wafla ryżowego w usta, drugiego już "pchałem" dłonią by szybciej wchodził w gardło, choć jeszcze pierwszego nie połknąłem

Wolontariusz na punkcie wspomina o dwóch chłopakach, którzy poszli stąd jakieś osiem minut temu. Wspomina, że gdybym ich dogonił byłoby raźniej w nocy. "Da się zrobić na podbiegu" - odpowiadam. Nie czekając już na nic, biorę jeszcze galaretki w czekoladzie w dłoń i pomimo wzniesienia, które jest przede mną, wbiegam na nie.

Schody drewniane, częściowo zalane wodą, częściowo pokryte błotem już nie robią na mnie wrażenia. Te przeszkody są już za proste.

Na wzniesieniu poganiam chłopaków o których wspominano na punkcie, lecz przez chwilę to tempo troche jest dla mnie za słabe. "Na pewno mnie dogonicie" - odpowiadam.

Biegnę swoim już tempem, nawet po schodach. Już nie ważne jest to jak ten teren wygląda. Spoglądając na mapkę uświadamiam sobie, że czeka mnie teraz trochę relaksu w formie zbiegu.

Nic tu nie ma. Tylko ja, las, czasem słyszalny świst pomiędzy drzewami lub cisza, czyli natura i powoli zapadający zmrok. Gdzieniegdzie widzę wystające, połamane konary drzew. Z bardzo daleka wyglądają jak dziwne posągi, lecz tylko przez chwile. Czy mam omamów? Nie. Dawno już nie widziałem wstążeczek wskazujących trasę i jakby słyszę jakieś głosy z tyłu. Tymi głosami są ci dwaj, którzy mnie dogonili a nazywają się Michał i Bastek.

Sprawdzam na traku szlak, bo przez moment miałem wrażenie, że muszę zawrócić - upewnić się trzeba. Jestem już trochę połamany i fizycznie i psychicznie, ale spać się nie chce i w ogóle nie myśle o zejściu z trasy. Tyle "przejść" i się poddać - nigdy, lecz trzeba też pomyśleć powoli by się ubrać, założyć czołówkę, bo się ściemnia.

Chłopaki mnie wyprzedzają ale tylko na chwilę. Biegniemy we trójkę do schroniska. Bastek jeszcze, będąc przy schronisku idzie sprawdzić czy można kawę kupić. Jest godzina dwudziesta trzecia chyba. Jeden z chłopaków z dystansu dwustu czterdziestokilometrowego szuka właściwej drogi. Razem z Michałem analizują traka. Fakt, bez traka tu, troszeczkę ciężko pomimo oznaczeń.

Idziemy przez kilka kilometrów do Obidowej. Nogi trochę bolą, ale cóż. Robimy sobie chwilowe przerwy, choćby na minutę, by psychikę doprowadzić do stanu używalności. Michał idzie przodem. Mnie zaczyna przestawiać - lekkie zmącenie ucieka, znów się budzę. Proponuje, zamianę, bo rozumiem Michała, że może być zmęczony. Non stop błoto.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce