„Moje 360 km”. SwissPeaks 2019 Radosława Defecińskiego

 

„Moje 360 km”. SwissPeaks 2019 Radosława Defecińskiego


Opublikowane w śr., 25/09/2019 - 12:03

Od Fiesch do Zinal

Kolejny przepak na 109. km w Eisten. Patrząc na wykres tego odcinka coś mi podpowiada, że łatwo nie będzie. Najpierw z wysokości 1062 m trzeba wdrapać się na 2563 m n.p.m., potem w dół i znowu 2602 m n.p.m, a potem jeszcze kilka razy jakieś 2000 m n.p.m. z okładem. Podążam więc od chorągiewki do chorągiewki pnąc się coraz wyżej i wyżej.

Na wysokości powyżej lasu dopadam mnie najpierw mgła, a następnie mżawka. Robi się nieprzyjemnie, a skała robi się śliska. Trzeba uważać, zwłaszcza, że ciemno. Ścieżka zrobiła się wąska a dookoła i pode mną coraz więcej powietrza. Przemykam przez małą przełączkę na drugą stronę grani i zaczynam się opuszczać niżej w dolinę. Jednak teren nadal wymagający technicznie i trzeba uważać na każdy krok.

Tak skoncentrowany wreszcie docieram na punkt odżywczy znajdujący się w maleńkim schronisku (Fleschbode, 2131 m n.p.m., 70,6 km). Patrząc przez okienko schroniska, aż się nie chce wyjść. Wiatr, deszcz, mgła i noc. Ubieram się jednak cieplej i wychodzę kontynuować. Na trasie trzeba uważać, bo pomylić drogę w tych warunkach jest dość prosto. Całe szczęście, że zaczyna się rozwidniać, a razem ze zbieganiem w dolinę mgła robi się coraz mniejsza. Niestety mam również świadomość, że skoro zbiegam to następnie będę musiał znowu wejść na górę, tak to jest w górach. Całe szczęście, że przed sobą widzę kolejnego zawodnika. Mam kogo gonić i próbować wyprzedzić.

Ostatni zbieg do bazy okazuje się dla mnie nie lada wyzwaniem. Dłuży się, a i organizatorzy, jak na złość, wprowadzili różne urozmaicenia. Zbiegi jakimiś łąkami, prawie pionowym lasem, pastwiskami, gdzie ciągle trzeba otwierać i zamykać bramki i furtki oddzielające poszczególne pastwiska. Mam wrażenie, że organizator za punkt honoru przyjął, aby nie wprowadzić zawodników na ubity szlak lub asfaltową drogę. Właśnie wybiegam z kolejnej łąki, przekraczam drogę i próbuję wbiec na kolejną łączkę, podnoszę nogę do góry, aby ominąć „elektrycznego pastucha”, tracę równowagę przewracając się. Upadając słyszę dziwny trzask i podnosząc się z trawy już wiem, że złamałem jeden z moich kijków. Tuż przed przepakiem. Jestem zły. Nie mam zapasowych, nie wziąłem. Wiem, że będzie trudniej!

Na przepaku tradycyjnie - jedzenie, picie, świeże ciuchy oraz pierwszy prysznic (od tego momentu na każdym przepaku będę z tego korzystał). Uzupełniam jeszcze wodę oraz dopakowuję do plecaka żele i o godz. 10:21 ruszam w dalszą drogę. Zaczynam od długiego, mozolnego podejścia. Znajduję w lesie nawet jakiś kij, ale z czasem jest dla mnie stanowczo za ciężki i niewygodny. Pozostaje jeden sprawny kijek, trudno. Droga przebiega pod górę by następnie zacząć sprowadzać długim zbiegiem w dół.

Zbieg kończy się wbiegnięciem do St. Niklaus. Patrzę w lewą stronę i już wiem, ależ tak, to lekko schowany w chmurach Matterhorn. Wow, ale on majestatyczny i wyniosły. Dosyć jednak zachwytów, na przód. Zbiegam najpierw na sam dół doliny, a następnie chwila asfaltem. Można wreszcie pobiec trochę po płaskim. Następnie zaczynam ostre podejście, coraz wyżej i wyżej aż do Jungen (1964 m n.p.m.) małej wioseczki zawieszonej prawie w chmurach, gdzieś między ziemią a niebem.

Mając świadomość, że wieczór coraz bliżej przyspieszam kroku na podejściu, aby jeszcze przed zmrokiem dotrzeć na przełęcz Augsstbordpass na wysokości 2892 m n.p.m. Z przełęczy zaczynam bardzo długi zbieg. aż do punktu odżywczego na 142 km. Na punkt docieram już po ciemku. Okazuje się, że jest umiejscowiony w nieczynnej, ogromnej oborze. Na punkcie pełen wypas z jedzeniem. Z głośników sączy się ludowa muzyka, a gospodarze zachęcają do jedzenia lokalnego, pysznego sera. Ale gościnność! Dostaję omleta z serem, ziemniaczki i raclette. Jem, piję a gospodarze pytają, czy chcę taką porcję ponownie. Kalkuluję chwilę swoje możliwości i wyrażam akceptację.

Po jedzeniu, trochę ociężały wychodzę na trasę w ciemną noc żegnany okrzykami miejscowych. Dobrze, że się wyrwałem. Tam było tak pięknie i gościnie. Zwłaszcza, że gospodarze zachęcali, że na górze mają przygotowane miejsca do spania. Napieram z lekko przeciążonym brzuchem, ale za to jaki szczęśliwy. Droga wiedzie od chorągiewki do chorągiewki. Znowu wyżej i wyżej aż na wysokość 2824 m n.p.m. Następnie zbieg w dół aż do grani, która ma mnie doprowadzić do Zinal, na kolejny przepak. Po drodze kilkukrotnie się potykam i prawie przewracam. Noc, zmęczenie, a długi zbieg wysysa ze mnie wszelką ochotę na dalsze zmagania. Widać, że potrzebuję oddechu i chwili wytchnienia.

O 1:33 w nocy (wtorek) dobiegam do Zinal, a tam Beata, Amelia i Bogna, cały mój cudowny support. Wiem, że jestem w dobrych rękach i będzie dobrze.

Z Zinal w trzecią dobę

Jedzenie, picie, 2 godziny snu w Zinal zrobiły swoje i w godzinach wczesno-porannych wyruszam w dalszą drogę. Czas zacząć kolejny odcinek przygody i nie stracić 30. miejsca. W nogach 157 km, następny raz swoich pomocników spotkam w Champex na 251 km.

Teraz podchodzę do góry i powoli zaczyna świtać. Po wyjściu na otwartą przestrzeń nagle cała mgła pozostaje na dole, a ja oglądam cudowne widoki. Piękne szczyty oświetlane porannym słońcem odcięte od ziemi morzem chmur. Oglądając tak piękny pokaz wyrywa mi się parę okrzyków zachwytu, doprowadzam się jednak do porządku i zaczynam mozolnie wspinać się coraz wyżej na przełęcz Sorebois 2836 m n.p.m. Z przełęczy roztaczają się dalsze piękne widoki teraz na zaporę i sztuczne jezioro o pięknym szmaragdowym odcieniu wody. I znów się zachwycam, a czas leci. Opanowuję zachwyt i zbiegam do zapory, zahaczając o schronisko z punktem odżywczym. Następie znowu pod górę.

Tak na marginesie, przestałem liczyć, który to już raz podchodzę i schodzę.

Zbieg z przełęczy, to początkowo dość trudne schodzenie po głazach i kamieniach, a później zbiegi po pastwiskach między zdziwionymi stadami krów. Kolejne kilometry zbiegów, to ścieżki w dół, które z czasem zaczęły zanikać i rozpoczął się powolny marsz w poprzek zboczy w poszukiwaniu kolejnych chorągiewek wyznaczających trasę biegu.

Powili zaczyna robić się wieczór, a ja zaczynam zbliżać się do Grande Dixence na 204 km trasy, czyli miejsce kolejnego przepaku. Do bazy docieram o 19:13. Miejsce to hotel, gdzie można zjeść i odpocząć. Jak na każdym przepaku jedzenia i picia tyle ile wygłodniały człowiek potrzebuje i chce. Oprócz tego następuje wymiana gps-a, spadek poziomu baterii jest już zbyt duży. To już trzecia doba biegu.

Po prysznicu, jedzeniu i piciu, już w po ciemku ruszam w dalszą drogę. Góry dookoła całą „gębą”. Gdybym wiedział co mnie czeka po drodze, z całą pewnością dokonałbym korekty planu i poszedłbym trochę odpocząć (czytaj spać), a tak napieram nieświadom mojej przyszłości. Trudności zaczynają się po kilku kilometrach i podejściu na przełęcz Col de Louvie 2888m.

Dalej należało podchodzić coraz wyżej, aż na wysokość 2985 m n.p.m. problem polegał na tym, że teren był coraz trudniejszy, wymagał czasami wspinaczki oraz wyszukiwania kolejnych chorągiewek z odblaskami. Jednak stojąc koło chorągiewki rzadko kiedy było widać kolejne. Dodatkowo wszystko spowijała mgiełka ograniczająca widoczność.

Wyszukując trasy docieram do punktu kontrolnego Grand Desert na 212 km. Jest godz. 0:19. Oczekuje tam osoba z obsługi, która wyraźnie ma dosyć pory nocnej, wiatru i mgły. Nie jest za bardzo zainteresowany moją osobą. Biegnę więc dalej, aż do początku grani, którą zaczynam się przemieszczać. Tutaj następuje konsternacja i burza myśli. To co spotyka mnie i innych zawodników powoduje, że wielokrotnie zastanawiam się czy aby dobrze biegnę (wielkie słowo, raczej się przemieszczam). „Przepaścistość” grani, odcinki skalne, wąskie półki skalne, zmęczenie, noc - wszystko to powoduje, że zastanawiam się czy, mimo że od czasu do czasu widzę chorągiewki biegu, przemieszczam się właściwą drogą. Czuję, że narasta we mnie coraz większe zmęczenie. Zwłaszcza to psychiczne.

W momencie, kiedy już mam serdecznie dość takiej drogi powoli robi się łatwiej, a ścieżka jest szersza, bardziej przyjazna. Odpoczywam trochę i zbiegam dalej. Myśli, które przetaczają się przez moją głowę są bardzo proste. Żyję i niczego sobie nie zrobiłem. Jest ok i mogę kontynuować. Życie jest piękne. Organizator ma…. pomysły, trzeba przyznać. Ruszam dalej.

Kolejne zbiegi są zakosami w dół do świateł w dole. Zbiegam i zbiegam. Od lewej do prawej i z powrotem. Czas płynie, a światła w dole kompletnie się nie zbliżają. Zaczynam podejrzewać, że biegam w koło i nigdy nie zbiegnę na dół. Po kolejnych zakosach jestem już o tym przekonany. Wychodzi na to, że utknąłem i nie wiem, co dalej. Postanawiam szybko zbiegać z nadzieją, że uda mi się wyrwać z tego zaklętego kręgu.

Mam dużo szczęścia. Udaje się przerwać zaklęty krąg i po dłuższym czasie dobiegam wreszcie do oświetlonej miejscowości. Pojawia się jednak kolejny problem związany z przekonaniem, że ominąłem punk odżywczy. Zdesperowany siadam na środku ścieżki, wyjmuję ostatni żel, który szybko zjadam i próbuję zebrać myśli, co robić dalej. Żel pomaga, wstaję i zaczynam biec. Po 5 minutach dostrzegam światła. Hura, „znalazłem” punk żywieniowy. Zjadam jakieś zimne ziemniaki, trochę piję, kilka drobnych ziemniaczków wpycham w kieszonki spodenek i w drogę. Czuję się znacznie lepiej, przede wszystkim umysł zaczął „normalniej” funkcjonować, chyba....

Biegnę chwilę drogą asfaltową i nagle zdziwienie, bo chorągiewki skręcają do pionowego lasu, ale ścieżki brak. Wspinam się ostro pod górę, jednak brak jakiejkolwiek ścieżki jest deprymujące. Przyjmuję następującą technikę - docierając do chorągiewki z odblaskiem, stoję i oświetlam okoliczny las światłem czołówki licząc na to, że światło wyhaczy kolejne odblaski. Generalnie się to udaje, ale tempo przemieszczania jest żałosne. Z drugiej strony jestem na trasie i pnę się coraz wyżej.

W międzyczasie zaczyna robić się widno. Kolejny dzień w trasie. Próbuję znaleźć właściwą drogę do Cabane de Mille (2482 m n.p.m.) jednak większość chorągiewek wyznaczających trasę chyba zostały spożyte przez pasące się tam krowy, nigdzie ich prawie nie widać. Idę więc, coraz wyżej i wyżej licząc po cichu na to, że podążam właściwym szlakiem. Zwątpienie narasta, gdyż widzę już przełęcz, a schroniska nie ma. Jedyna nadzieja, że schronisko jest, po drugiej stronie przełęczy. Po wspięciu się na górę widzę, że uff jest, jest!

Powitanie, spisanie mojego numeru startowego przez obsługę punktu, jeszcze pyszne ziemniaczki z oliwą i w drogę. Z przełęczy widzę już w oddali miejsce mojej kolejnej bazy w Champex, tylko dlaczego trasa nie biegnie w dół tylko skręca w prawo i mnie od tej bazy oddala? Po koło 2 km poruszania się granią rozpoczynam dłuuugi zbieg z wysokości 2329 m n.p.m. na wysokość 799 m. Tak, tak jest co zbiegać. Nogi już zmęczone, a spać się chce. Wiem, wiem muszę uważać. Teraz w dwójnasób, bo w dół, bo dość szybko, bo gorąco itd.

Docieram do lasu i tam zakosami dalej w dół. Zwalniam jednak trochę, gdyż nawet nie wiem w którym momencie, zacząłem prowadzić bardzo ciekawą rozmowę z moją córką. Ucieszyłem się bardzo, bo samotne przemieszczanie się trochę już było męczące. Rozmawiam więc z nią bardzo intensywnie (w tym momencie nie pamiętam niestety czego dyskusja dotyczyła), a ona nagle odchodzi i chowa się za drzewem. Czekam moment i idę zobaczyć, dlaczego się tam schowała. Obchodzę drzewo dookoła i…. jej tam nie ma. Szkoda, że już poszła. Trudno, ja mam co robić. Z całą pewnością rozmowę dokończymy innym razem.

Po zbiegu i wyjściu z miejscowości nagle tracę z widoku oznaczenia i w poszukiwaniu właściwej drogi próbuję poszukiwań w różnych kierunkach. Wreszcie je odnajduję i nagle telefon od żony, że track pokazuje mój niewłaściwy kierunek. Jak zły kierunek, przecież teraz to właśnie dobry. Aaaa wiem już, track ma jednak trochę opóźnienia.

Brawa dla moich, za czujność.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce