Narodziny ultralegendy – Legends Trails okiem wolontariusza [ZDJĘCIA]

 

Narodziny ultralegendy – Legends Trails okiem wolontariusza [ZDJĘCIA]


Opublikowane w pt., 11/03/2016 - 08:45

Denn es geht nie vorüber
Dieses alte Fieber
Das immer dann hochkommt
Wenn wir zusammen sind

[Die Toten Hosen – Altes Fieber]

Ardeny, piątek 4 marca. Śnieg sypie równo. Autostrada jest nim zawalona. Zjeżdżamy z niej w Houffalize, by później skierować się na Achouffe, gdzie znajduje się start Legends Trails. Skręciliśmy o jedną drogę za daleko, ale i tak da się dojechać trochę naokoło. Zasypana śniegiem wąska dróżka wije się przez las stromymi wzgórzami i dolinkami. Wreszcie Achouffe. Zjazd do środka wioski jest oblodzony. Jadę ostrożnie, ale załadowany po dach samochód w pewnym momencie na łuku traci przyczepność i zaczyna uciekać przodem. Międzygaz, dwójka, kilka leciutkich pulsacyjnych depnięć hamulca... udało się. Organizator Tim później powie: mamy zimę, mamy śnieg, ale na szczęście mamy polskich kierowców...

Jak niedawno wspomniałem (link), miałem wystartować w tej 250-kilometrowej rzeźni, ale kontuzja kostki zmusiła mnie do obejrzenia zawodów z drugiej strony – z pozycji wolontariusza. Przyjechaliśmy z Wiktorem, jedynym Polakiem w stawce, po drodze zgarniając w Dreźnie Nowozelandkę Chloe i Anglika Neala, również wolontariuszy. Z Polski przyjechali też Clint i Monika z owczarką belgijską Dante, by także dołączyć do obsługi biegu. Przenocowaliśmy u Stefa w Leuven i w piątek całą karawaną pojechaliśmy w Ardeny.

Legends Trails - raport ze szlaku zombie [ZDJĘCIA]

W knajpce będącej biurem startowym są już obaj organizatorzy: Stef Schuermans i Tim de Vriendt, oraz Anglik Stu Westfield, szef zabezpieczenia trasy. Zawodnicy i wolontariusze cały czas się zjeżdżają. Niedługo po przyjeździe zostajemy przez Stefa wysłani z Chloe i Nealem, by doznakować najczujniejsze miejsca na klifowym brzegu rzeki l'Ourthe. Zawodnicy będą tam przebiegać niedługo po starcie, już po zmroku. To wyjątek od reguły – poza stałymi znakami szlaków, w terenie nie ma żadnych doznakowań i uczestnicy mogą polegać jedynie na mapach 1:25000 z zaznaczoną trasą i śladzie GPS.

Czujny odcinek jest pełen błota, śniegu, ostrych podejść i karkołomnych zbiegów, ale na swój sposób piękny. Jak tak ma wyglądać cała trasa, to współczuję i jednocześnie trochę zazdroszczę uczestnikom.

Po powrocie na sam moment startu 47 zawodników o 18:00, zostaję przydzielony do pierwszego patrolu zabezpieczenia trasy (Legendary Safety Team 1) wraz z Florianem, francuskojęzycznym Belgiem. Szybko ruszamy jego terenówką na trudno dostępny lotny punkt w lesie, by odhaczyć napieraczy kilka km po starcie. Przelatują już nieco rozciągniętym peletonem. Lider ciśnie lasem kilkadziesiąt metrów obok drogi, prawdopodobnie z nosem wbitym w ekran GPS-a. Wołamy go do siebie. Reszta podąża już leśną drogą jak należy.

Próbujemy pogadać o naszych wspólnych górsko-wspinaczkowych pasjach, ale średnio to wychodzi, bo mój francuski i angielski Floriana ograniczają się do kilku słów. Po zjeździe do głównej bazy i jednocześnie mety w Houffalize dostajemy więc nowych partnerów, bo w końcu chodzi o bezpieczeństwo zawodników i w sprawach najistotniejszych komunikacja nie może być ograniczona.

Z Holendrem Arendem wyczuwamy się od razu – obaj mamy do samych siebie duży dystans, więc możemy sobie pozwolić na wzajemne dogryzanie, którym będziemy sobie umilać długi czas współpracy. Jedziemy w dwa samochody na PK1, umieszczony w klubie piłkarskim we wsi Hotton, gdzie nasi dzielni napieracze mają dotrzeć po pokonaniu 64 km pierwszej nocy. Mamy dyżur, by w razie potrzeby sprowadzić kogoś z trasy.

W międzyczasie gadamy z załogą punktu, wnosimy z furgonetki wędrujące przepaki (po 20 kg na zawodnika) i oglądamy na ekranie laptopa kropki biegaczy. Wesołe komentarze wzbudza dwójka, która najwyraźniej zatrzymała się na dłuższy czas na... polu namiotowym. Przed drugą idziemy spać. Arend ma składane polowe wyrko, ja mam dmuchany materac i samochodową pompkę.

Daje się przekimać do czwartej, kiedy nadciąga ubłocona i już lekko zmęczona czołówka. Biorę się za zmywanie talerzy po spaghetti. Dociera wiadomość od Wiktora, że naciągnął pachwinę i będzie musiał zejść na PK1. Upewniam się, że będzie w stanie sam tu dotrzeć bez pomocy. Dostajemy z Arendem dyspozycję, by około szóstej obstawić położony dalej na trasie lotny punkt i tam powitać zawodników.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce