"Patryk, coś ty narobił!" 4. Półmaraton Forrest w Limanowej [ZDJĘCIA]

 

"Patryk, coś ty narobił!" 4. Półmaraton Forrest w Limanowej [ZDJĘCIA]


Opublikowane w pon., 28/09/2015 - 12:45

Błoto, mgła, deszcz, wiatr, ulewa... Czy to Łemkowyna, czy może jakiś bieg na Wyspach Brytyjskich? Nie, to Półmaraton Forrest w Limanowej. A wszystko przez niejakiego Patryka, który sprowadził paskudną pogodę nad całą południową Polskę. Tym niewinnie brzmiącym imieniem został ochrzczony niż, od kilku dni panujący w naszej części Europy. Dzięki niemu dziś taplamy się w błotnej kąpieli, biegnąc ścieżkami Beskidu Wyspowego.

Relacja Kamila Weinberga

* * * * *

29 września 2012

Zakręt w lewo, kręci mi się w głowie, słyszę wuwuzelę oznajmiającą dobiegnięcie któregoś zawodnika do mety. Żwirowy zbieg na parking, jeszcze przyśpieszam, gdzie jest meta? Taśmy wskazują, że trzeba podbiec na podest. Co za sadysta wymyślił, że jeszcze trzeba podbiec? Robię wszystko, żeby wyglądać lepiej niż się czuję. Zegar na mecie wyświetla 2:21 i 30 sekund. Nawet jeśli wuwuzela trąbi, to i tak jej nie słyszę...

* * * * *

26 września 2015

Po asfaltowym podbiegu na przełęcz dalsza trasa, zamiast skręcić w lewo na Sarczyn jak dawniej, odbija stokówką w prawo. Wracają wspomnienia z mojego pierwszego górskiego półmaratonu przed trzema laty. Pozdrawiamy się z biegnącym obok zawodnikiem. Rozpoznaję jego twarz. Tak, to Kuba, miejscowy chłopak z którym wtedy razem pokonaliśmy większą część trasy. Było piękne słoneczko i upał. A teraz...

Zacząłem wolno jak zwykle. Ale ci ludzie wyrwali do przodu! Ciągnę się gdzieś w drugiej połowie stawki, tylko na zbiegach trochę nadganiam. Punktem odniesienia, a raczej znikającym punktem, jest dla mnie Sabina z Krakowa, poznana tydzień temu na 26-kilometrowym Noraftrailu. Była wtedy trzecia z dziewczyn i dokopała mi kilka minut. Teraz też ruszyła ostro i wkrótce znikła mi z oczu.

W sumie nie mam prawa się dziś spodziewać najwyższej formy. Biegnę te zawody na koniec mojego prywatnego górskiego "obozu treningowego", mając w nogach prawie 120 km i grubo ponad 8000 m podbiegów przez cztery biegowe dni. Po dwa w Beskidach i Tatrach. Szczyt formy ma wypaść za nieco ponad miesiąc, ale o tym w jednym z następnych odcinków...

Pierwszy techniczny zbieg. Śliska trawa, stromo, dużo błota. Niektórzy uprawiają łyżwiarstwo figurowe. Od razu zyskuję ze trzy miejsca, ale na wypłaszczeniu znowu tracę. Musi minąć koło 40 minut, żebym się rozkręcił i zaczął zyskiwać również na podbiegach. Od tego momentu już nikt mnie nie wyprzedzi.

Po niecałej godzinie od startu na jednym z podejść doganiam Sabinę. Długo się za mną trzyma, jest mocna, ale ja też. Nawet stromo pod górę jestem w stanie przeplatać marsz biegiem. Sabina później mi powie, że tu było dla niej zdecydowanie za dużo podbiegów, na czele z tym przed samą metą, a ona lepiej się czuje na zbiegach. Dlatego lepiej wypadła na Noraftrailu. Dziś ostatecznie była szósta, tracąc dwa miejsca na końcowym podejściu.

Trasa prowadzi na przemian gruntowymi i niedawno wyasfaltowanymi wąskimi drogami, praktycznie ani przez chwilę nie jest płasko. Długi asfaltowy zbieg daje ostro po kolanach, ale nie można dać się znowu dogonić niedawno wyprzedzonej grupce. Okrążamy cały masyw Jaworza, zanim w końcu na niego wejdziemy.

Za wieżą widokową przeganiam grupkę trzech napierających wspólnie zawodników. We mgle i wciąż padającym deszczu wydaje mi się, że szybko ich zostawiam daleko za sobą. Grzbiet do Sałasza pokonuję szybko, jeszcze wyprzedzając najmłodszego zawodnika w stawce, który zbyt mocno zaczął. W głowie sobie ubrdałem, że po zbiegnięciu do stacji narciarskiej będzie od razu podejście wyciągowym stokiem do mety. Z tym przekonaniem, na dobrze zapamiętanym sprzed trzech lat długim i stromym zbiegu wchodzę w nadświetlną, rzucając na szalę wszystkie siły.

Tym większe jest moje zdziwienie, kiedy tuż przed wypadnięciem na szosę widzę za sobą jednego z dawno wyprzedzonej trójki siedzącego mi na ogonie. Co trzeba zrobić? Jeszcze przycisnąć, w końcu meta blisko. Czyżby? Wolontariuszka, zamiast na stok, kieruje na długą pętlę wokół stacji narciarskiej. ***** *** !!! Błąd w rozkmince trasy, zupełnie nie w moim stylu. Czas poznać swoje rezerwy.

Za mną w polu widzenia już nie jest jeden przeciwnik, jest cała trójka. Będzie zabawa. Wydaje mi się, że kontroluję sytuację, ale po jakichś dwóch kilosach przez las i wybiegnięciu na łąkę pod wyciągiem wciąż widzę za sobą wszystkich trzech. Zaczyna się słynna ściana śmierci z metą na górze. Tu już trzeba dać z siebie maksa. Ręce na kolana i napieramy. Banda trzech nie odpuszcza. Na przełamaniu, gdzie teren się nieco wypłaszcza, jeszcze raz się odwracam. Chyba zdechli. Uff...

Po okrążeniu szczytu od tyłu wpadam na metę około 20-kilometrowej trasy z coś koło 1000 m sumy podbiegów w 2:04:58, na 28. miejscu wśród 70 uczestników i 5. w kategorii wiekowej. Może na świeżości i bez tych kilometrów w nogach urwałbym te 5 minut i zawalczył o pudło w kategorii? Na asfaltowej połówce 5 minut to kosmos, ale w górach jest trochę inaczej.

Na górze zacinający deszczem wiatr urywa łeb i wyziębia do szpiku kości. Na szczęście można się rozgrzać gorącą herbatą. Razem z nami biegaczami na metę docierają nieliczni cykliści, startujący w swoim wyścigu, jeszcze bardziej ubłoceni niż my. Wielki szacun dla nich za pchanie rowerów na wszystkich stromych, błotnistych podejściach.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce