Przyroda to też przeszkoda. Weekend z RMG w Pabianicach [ZDJĘCIA]

 

Przyroda to też przeszkoda. Weekend z RMG w Pabianicach [ZDJĘCIA]


Opublikowane w wt., 21/11/2017 - 14:15

Zapisałem się na 10:30. Jednak biegowa wycieczka z aparatem, by uchwycić zmagania elity na Tej Jedynej i relacjonowanie decydującej rozgrywki na ostatnich przeszkodach zabierają więcej czasu, niż planowałem. W ostatniej chwili przepisuję się na 10:45, a i tak ledwo zdążam na start mojej fali. Przynajmniej miałem porządną rozgrzewkę.

Jest sporo zimniej niż wczoraj, może 2-3 stopnie na plusie, i do tego wieje silny wiatr. Odczuwalna temperatura na pewno poniżej zera. To, co chwilę wcześniej widziałem, mocno mnie przeraziło. Najtwardsze dziki schodzące z trasy, bliskie omdlenia z zimna. Ludzie zawinięci w NRC-tki, szczękający zębami, nie potrafiący odpowiedzieć na najprostsze pytania z powodu hipotermii. Ratownicy na quadach zwożący żywe trupy zawodników. Czy warto narażać zdrowie, czy może odpuścić...

Człowieku, gdzie twój charakter? **** jesteś, czy wojownik? Co potem napiszesz? Za********* na start!

Kółko z oponami, wilcze doły z wodą, ścianka. Już się robi zimno. Lecimy przez podmokłe trzcinowisko. Co chwilę wpadamy po klatę w chyba celowo wykopane zagłębienia, niewidoczne pod wodą. Jak na wrześniowym warszawskim Rekrucie – wtedy też było zimno, ale w porównaniu z dziś to były wakacje w tropikach. Od początku nie nastawiam się na ściganie, cisnę gdzieś w połowie mojej fali tylko żeby przetrwać. Naprawdę podziwiam walkę bohaterów z elity, którą dopiero co oglądałem od środka.

Jakby komuś wciąż było za ciepło, to trasa kieruje nas wprost w objęcia pabianickiej rzeczki Dobrzynki. W wodzie do pasa, a czasem do klaty, brodzimy tak dobry kilometr. Po wyjściu na brzeg już dobrze zziębnięci przeskakujemy kilka różnego rodzaju ścianek. Wysoką 2.7-metrową robię sam z pomocą zastrzału. Na ukośnej nabiegowej jestem zbyt wychłodzony, by wejść po swojemu odciągiem po krawędzi. Wszyscy sobie pomagamy. Następne wejście w bagno i równoważnia – też ze wzajemną pomocą.

Następny odcinek to kręcenie się po podmokłych łąkach, z bagiennymi przeprawami przeplatanymi przeszkodami, jak zasieki, ścianki czy przeciąganie opon. Na otwartej przestrzeni zimny wiatr wieje z całą mocą. Już od dłuższego czasu mnie telepie. Jedyny sposób na rozgrzanie to szybszy bieg. Gdzieś przy trasie płonie ognisko. Grzeją się przy nim wolontariusze i okutani w NRC-tki zawodnicy, którzy zeszli z trasy i czekają na transport. Co jakiś czas przejeżdżają ratownicy na quadach, by ich zabrać.

Po zakręconym kawałku przez las wbiegamy w cywilizację. Obok uliczka, domy, garaże. A przed nami Pole Dance, czyli wejście po grubych śliskich ukośnych rurach. Na sucho ta przeszkoda nie sprawia mi kłopotu. Teraz wyziębiony organizm odmawia posłuszeństwa, ale jakoś wchodzę bez pomocy na wysokość jednego przechwytu od górnej deski. Zaczynam się zsuwać, lecz jakaś dobra dusza podstawia mi ręce pod stopę, dzięki czemu udaje mi się sięgnąć krawędzi i wciągnąć swoje zwłoki na górę.

Zmęczyło mnie to dość mocno i po zsunięciu się na ziemię jest mi jeszcze zimniej. Najsztywniejsze mam oczywiście dłonie – mam trudności ze zgięciem palców. No i łapię dreszcze i szczękam zębami. Świadomość mam ograniczoną do konieczności napierania przed siebie, bo inaczej do reszty mnie wychłodzi. Ta sama świadomość pozwala też na rozkminy, czy to dalej ma sens. Teraz tylko głowa. Ciśnij, ciśnij!

Dla porządku dodam, że mam na sobie trzy koszulki termiczne z RMG, w tym jedną z długim rękawem, a na dole leginsy i na wierzch grubsze spodenki. Na głowie bandanka. Na pewno to nie to samo, co triathlonowa pianka, ale lepiej tak niż biegać na krótko, co niektórzy też uprawiali...

Kilka podbiegów i zbiegów na miejscowej górce śmieciówce i dobiegam do Tej Jedynej. Po Myślenicach i spadnięciu tuż przed końcem bardzo chciałem się z nią zmierzyć. Tutaj przeciągnięta nad wodą lina jest zdecydowanie krótsza. Jednak stojący nad stawem znajomy współorganizator Karol odradza mnie i wszystkim wokół próbę przejścia, jeśli nie jesteśmy pewni powodzenia. Słusznie stwierdza, że wodowanie spowoduje jeszcze większą hipotermię. Niektórzy już teraz wyglądają na tak średnio kontaktujących.

Ze zgrabiałymi łapami i trzęsącym się całym organizmem swoje szanse na przejście oceniam na poniżej 50%. Z bólem serca odbębniam 20 karniaków i odpuszczam przeszkodę, choć jestem na siebie bardzo zły za tę decyzję. Czasem nawet u mnie rozsądek wygrywa z sercem.

Próbuję się rozgrzać biegiem. Trochę podbiegów, zasieki pod górę, szybki zbieg. Pierwszy raz dziś wygląda słońce, ale za to wiatr się jeszce wzmaga. Wisielec, Hope to Rope i Strażak, choć wymagają trochę siły w rękach i techniki, wchodzą zadziwiająco dobrze – mimo że dłonie mam sztywne jak trup. Trzymetrową ścianę przechodzimy wzajemnie sobie pomagając. Zaraz po niej obowiązkowe zanurzenie pod ścianką w-w-w s-s-t-taw-w-wie z lod-d-dowat-t-tą wod-d-dą...

Błotna przeprawa brzegiem Dobrzynki, przeciśnięcie przez Jelito i po chwili znów zanurzamy się w jej przyjemnie chłodzącym nurcie. Z oddali widać już wysięgnik Indiany Jonesa. Na samą myśl o skoku do wody mnie telepie. Wykonanie tej czynności tylko wzmaga to odczucie.

Dwie Porodówki w błocie, jedna po drugiej. Przerzucanie opon. To już miasteczko zawodów. Marsz żywych trupów do mety.

Długi małpi gaj, który na sucho i ciepło może bym przeszedł. Teraz zero szans i 20 burpees. Wszyscy wokół też spadają albo nawet nie próbują. Na linę wchodzę tylko dzięki dobremu haczeniu stóp. Mały i duży Komandos, X-Man, spacer z pieskiem, helikopterowa drabinka. Multiriga próbuję dla formalności – oczywiście znowu przytulam karniaki. Małe turlanie w piachu z futbolistami. Po tym wszystkim lód w Lodowej wydaje się nawet ciepły. Meta w 2:12:24. Mam trudności z utrzymaniem w ręce kubka z herbatą. Dostrzegam jednak, że medal jest wyjątkowo ładny.


 

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce