Silnalina – Nasz Runmageddon Ultra. "To nie jest bieg..."

 

Silnalina – Nasz Runmageddon Ultra. "To nie jest bieg..."


Opublikowane w śr., 04/05/2016 - 08:56

Wiele słabych nici razem
My was, wy nas
To jedna silna lina

[Luxtorpeda – Silnalina]

Zadowolony mimo wszystko z walki na tyrolce, biegnę dalej kamienistym brzegiem. To już chyba sporo za półmetkiem. Trzeba mocno docisnąć, żeby zmieścić się w limicie na drugą pętlę. Dobiegam do wysokiej równoważni. Nie czuję się mocny na takich zabawkach, ale trzeba spróbować. Wolontariusz mówi, że można korzystać z podania czyjejś ręki, ale trzeba na nogach albo na czworakach, nie okrakiem. Żeby na nią wskoczyć, wypycham się na rękach, nogą stając na ukośnej belce podporowej. Nagle noga się ześlizguje, a ja całym ciężarem ląduję brzuchem na narożniku belki, dostając potężne punktowe uderzenie pod żebra.

* * *

2 maja, 7:30. Jadę zakopianką z Nowego Targu do Myślenic. Podkręcam muzykę, noga jakoś sama mocniej depcze gaz. Na debiut w Runmageddonie wybrałem od razu ostro – 22-kilometrową pętlę Hardcora z możliwością drugiej, czyli dystansu Ultra, jeśli pierwszą zrobię poniżej pięciu godzin. Nie mam dużego doświadczenia w przeszkodówkach, RMG to dla mnie wielka niewiadoma. Nie nastawiam się na jakiś super wynik, ukończenie będzie sukcesem, ale chcę ostro powalczyć.

Ruszamy w drugiej fali o 8:30 i od razu pod górę. Jest cieplej niż się zapowiadało, później nawet wyjdzie słońce. Pierwszy potok z grząskim dnem i już jesteśmy ubłoceni do pasa. Na dziko przez las, góra-dół, po błocie, korzeniach i chaszczach, potem środkiem potoku. Łapię równe, spokojne tempo bez szarpania, napieramy rozciągniętą grupką. Są w niej dwie dziewczyny, w tym Monika - jedyna kobieta, która dziś ukończy Ultra.

Spacer farmera z oponami. Porodówka, też z opon. Czołganie w błotnej kałuży pod wrednie nisko ułożonymi gałęziami. Muszę zanurzyć usta i nos, by się przecisnąć. Łykam trochę syfu, piach będzie jeszcze długo zgrzytał w zębach. Kwintesencja upodlenia. Wolontariusz robi fajny klimat, pokrzykując na nas niczym kapral.

Z pierwszą pionową ścianką radzę sobie sam. Pomagam komuś obdarzonemu nieco niższym wzrostem. Zaraz za nią ukośna śliska ścianka, gdzie trzeba bujnąć się na ubłoconej linie, by chwycić następną, i tak kilka razy. Docieram do połowy trawersu i przytulam pierwsze karne delfinki. Z naszej grupki wszyscy całujemy glebę po dwadzieścia razy. Za chwilę wchodzimy po linie do wysoko ustawionej łopaty koparki. Lina tak samo śliska jak na poprzedniej przeszkodzie. Haczę stopy w S, ale i tak się ślizga między butami. Daję jednak radę i wydaję dziki okrzyk radości.

Najdłuższe podejście stokiem narciarskim. Z dołu nie widać, czym się kończy. Dopiero za przełamaniem odsłania się wisienka na torcie, czyli 70 metrów czołgania pod górę pod zasiekami. Przynajmniej można trochę odpocząć, posuwając się na brzuchu albo dowolnie wybranym boku. Wolontariuszka pięknie wczuwa się w rolę, motywując nas w wojskowym stylu, a na szczycie wzniesienia dudziarz przygrywa dla nas jakąś taką pogrzebową melodię. Od razu długi, techniczny zbieg, na którym dużo zyskuję. Kilka przeszkód i znów pod górę równoległym narciarskim stokiem.

Na następnym zbiegu pierwszy raz spotykam chłopaka z jedną niepełnosprawną ręką. Długie odcinki trasy pokonamy dziś razem. Na wielu przeszkodach świetnie sobie radził sam, na niektórych mu pomagaliśmy. Czasem robił delfinki – praktycznie na jednej ręce.

Burpees, delfinki, krokodylki, komandosy, padnij-powstań. Wiele nazw, jedno sympatyczne ćwiczenie. Jak to dobrze, że je trenowałem w ostatnich tygodniach.

Przeszkoda mentalna - niespodzianka. Chwilę próbuję ułożyć ściankę kostki Rubika, brakuje jednego klocka, poddaję się i trzaskam karniaki. Na umieszczonym obok bufecie napycham się glukozowo-magnezowymi tabletkami mocy i uzupełniam płyny. Wciąż góra-dół, co chwilę przeszkody ustawione seriami po kilka, ścianki, drabinki. Na jednej ze ścianek malowniczo rozdzieram gacie na tyłku. Kolejność wydarzeń zlewa mi się w jedno. Z transu napierania wyrywa mnie zbiegnięcie nad Rabę, gdzie ma się zacząć płaska część trasy.

Ehe, miało być równo. Chaszczami, stromymi skarpami, kamienistym brzegiem rzeki, dnem rzeki. Najpierw pod prąd, później na szczęście zawracamy. Co jakiś czas dla urozmaicenia przeszkody. Sznurowa drabinka pod mostem. Wejście po linie pod przęsło następnego mostu z zejściem drugą stroną. Pionowa ścianka. Spacer z pieskiem z opcją przedłużenia - wolontariuszka przepytuje ze znajomości podhalańskiej gwary. Wiem, co to dutki, więc nie muszę dalej ciągnąć trylinek. I znowu chaszczowanie. Ktoś nazwał ten odcinek „Krzakmageddon”.

Już z daleka widać tyrolki rozwieszone przez całą szerokość Raby. Słynna „Ta jedyna”. Na oko połowa ludzi świadomie odpuszcza, zeskakując do rzeki już na samym początku – przechodzą w bród na drugi brzeg ćwiczyć delfinki. Reszta walczy różnymi sposobami. Naprawdę nieliczni docierają do końca.

Dla mnie to niesportowo tak się poddać bez walki. Łapię linę, zahaczam pięty i ruszam „na leniwca”. Przydaje się technika wyrobiona dawno temu na okapie łódzkiej ścianki AKG. Na prostych rękach, by odciążyć przedramiona. Pięty przekładam na przemian. Już jestem w połowie, moczę plecy w wodzie, aż się dziwię, że idzie tak dobrze. Oglądam się jednak za siebie, widzę ile jeszcze zostało, psycha trochę siada ale walczę. Paluchy się coraz bardziej rozginają, ale jestem już w trzech czwartych drogi. W tym momencie lina zaczyna się trząść – ktoś właśnie jej dosiada na starcie. Tego już zmęczone łapy nie wytrzymują i spadam jak grucha w nurt Raby, już całkiem blisko brzegu...


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce