„Szklanka do połowy pełna”. Rzeźnik Ultra do 104. kilometra

 

„Szklanka do połowy pełna”. Rzeźnik Ultra do 104. kilometra


Opublikowane w śr., 03/06/2015 - 19:44

Zamiast ukraińskiej granicy mamy w bonusie 8 km biegu po asfalcie. Długie odcinki biegnę, chwilę maszeruję z kolejnymi grupkami i biegnę dalej. Chcę to mieć jak najszybciej za sobą i wreszcie uwalić się w Wołosatem. Wiem, że jak tam dłużej odpocznę to mam szansę dojść do siebie i zyskać drugie życie w tej grze...

Przepak przypomina pobojowisko. Ta noc zabiła wielu. Micha ryżu z jabłkami i śmietaną, ziemniaki i kilka kubków herbaty po dłuższym czasie stawiają mnie na nogi. Spędzam tu całe 38 minut. Kiedy wyruszam, Krzysiek dopiero przychodzi. Obsługa ma niepotwierdzone wiadomości o wydłużeniu limitów na poszczególnych punktach, ale ogólnie nikt nie wie nic pewnego. Czeski film jednym słowem. Po szybkim przeliczeniu ciągle mam nadzieję na ukończenie setki. Na pewno wiem, że będę napierał dopóki się da.

Długa szutrowo-brukowana droga pod górę, wyjście na połoniny, wraz ze słońcem wraca moc. Nieznany mi dotąd, najpiękniejszy kawałek Bieszczadów w pełnym słońcu robi wrażenie, ale podziwiając widoki nie zapominam o trzymaniu tempa. Przez Halicz i Krzemień trzymam się z grupką zawodników, lecz przed Bukowym Berdem i oni zostają w tyle.

Na grzbiecie Berda chwilowy kryzys, żel jednak załatwia sprawę i lecę w dół na nowych siłach. Dziwny ten niebieski szlak, powinien być cały czas w dół, ale długie odcinki są pod górę. W Pszczelinach zamiast na szosę, spadam na szutrówkę. Rzut oka na mapę - zawsze ją mam - wszystko się zgadza. Wreszcie szosa, wolontariusze poją mnie wodą i kierują wraz z grupką współzawodników na dalszy szlak. Kilka osób postanawia tu zejść i zaczekać na transport. Szlak skręca z szosy prosto w... bagno.

Dotąd było wbrew zapowiedziom na ogół sucho, lecz ten odcinek byłby godny pamiętnej zeszłorocznej Łemkowyny. Solidarnie moczymy buty, by wypaść na długie, ostre podejście. Czuję moc, kijki pracują, zostawiam wszystkich za sobą. Kwintesencja radości napierania. Które to już życie?

Wraz z kolejnym dogonionym zawodnikiem na chwilę gubimy szlak, ale szybko go odnajdujemy. Spadamy do schroniska Koliba na Przysłopie Caryńskim, a tam czeskiego filmu ciąg dalszy. 15-godzinny limit, który miał być na szosie w Pszczelinach, został z automatu przeniesiony tutaj - dalej o 3 km i solidne 400-metrowe podejście - po czym organizatorzy łaskawie go wydłużyli o pół godziny. Obsługa chce wszystkim pomóc. Tak czy siak jestem kilka minut przed tym nowym limitem. Szybko łykam racucha i colę, pakuję w kieszeń żele na czarną godzinę, odhaczam się na liście i ruszam, żegnając liczną grupę napieraczy kończących tutaj swój wyścig.

Och Caryńska, coś ty mi krwi napsuła... - nucę pod nosem rzeźnicką piosenkę i wciąż wyprzedzając rypię 450 metrów w górę na połoninę. Błyskawicznie przelatuję jej grzbietem i jeszcze szybciej spadam do Berehów. Oficjalnie 84 km, naprawdę chyba 87. Pit-stop jak na Formule 1 - żel, popitka i w drogę. Limit tutaj jest umowny, załoga mówi, że po mnie już raczej nikogo nie wypuszczą. Jesteś pewny, że chcesz iść dalej? - pyta miła wolontariuszka. Nawet jak mi na setce zwiną matę pomiarową, to napieram dla własnej radochy! - odpowiadam bez wahania.

Czuję się świetnie, jak nigdy dotąd po pokonaniu takiej odległości. Podejście na Wetlińską z ponad 500m przewyższenia daje jednak ostro popalić. Początek w odkrytym słońcu. Strome schody na szczęście w cieniu lasu. Nie zatrzymuję się nawet na chwilę - motywuję się, że w Chatce Puchatka kupię sobie zimną colę. W 50 minut jestem na górze. Dotrzymuję danej sobie obietnicy i wpadam na chwilę do schroniska. Lodowaty napój przegryziony czekoladowym batonikiem dodaje trochę siły.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce