Trudno, trudniej, a na końcu jest Sudecka Żyleta [ZDJĘCIA]

 

Trudno, trudniej, a na końcu jest Sudecka Żyleta [ZDJĘCIA]


Opublikowane w ndz., 23/02/2020 - 17:23

Może się wydawać, że maratony piesze to imprezy niszowe, dedykowane nielicznym miłośnikom górskich wędrówek. Nic bardziej mylnego. Spróbujcie tylko zapisać się na Sudecką Żyletę! 600 miejsc rozchodzi się w 2 minuty (słownie: dwie!). A chętnych jest kilka razy więcej niż miejsc.

Na listach startowych są biegacze, zawodnicy na co dzień startujący w zawodach nordic walking i miłośnicy górskich wędrówek. Skąd taka popularność akurat tej imprezy? Wielu nazywa ją najtrudniejszym pieszym maratonem w kraju i opinia ta nie jest wcale przesadzona. Co roku organizatorzy dokładają starań, by zasłużyła na miano Żylety. Stali bywalcy tłumaczą to nieco inaczej: trasa jest taka, że można tylko usiąść i się pociąć. Mimo tego co roku wracają. A właściwie dwa razy do roku, bo Sudecka Żyleta ma dwie odsłony: zimową i letnią.

Obie zasługują na miano najtrudniejszego pieszego maratonu (a właściwie ultra), ale to zimowa edycja wydaje się obiektywnie trudniejsza ze względu na warunki na trasie: śnieg i lód. W tym roku dołączyło też błoto. A organizatorzy umilili przejście wybierając kierunek, w którym najbardziej strome zbocza Waligóry, Ruprechtickiego Szpiczaka i Borowej trzeba było pokonać w dół.

Sceny, które miały miejsce na tych zejściach były iście dantejskie. Zniszczenia dopełniło niezapowiedziane wydłużenie trasy. Początkowo miała mieć 54 km, ostatecznie było około 58 km. Większość uczestników nie była na porannej odprawie i o zmianie dowiedziała się… na mecie lub na ostatnim punkcie kontrolnym.

A tych było pięć. Na każdym z nich przybijano uczestnikom pieczątkę na specjalnej karcie uczestnika. Wszystkie oferowały też wodę i drobne przekąski, dwa ciepłą herbatę, a jeden także kawę i zupę. Nie było pomiaru czasu ani klasyfikacji. O ukończeniu maratonu decydowała kompletna karta uczestnika i stawienie się na mecie w limicie 19 godzin. Za okazanie kompletu pieczątek można było otrzymać medal. I był on naprawdę zasłużony, bo zdobycie go wymagało pokonania prawie 3000 metrów stromych podejść i jeszcze trudniejszych zejść, brodzenia w błocie a miejscami jazdy po lodzie i śniegu.

Organizatorzy zadbali o to, by każdy z uczestników miał wyposażenie obowiązkowe a w nim między innymi raczki lub nakładki z kolcami. Chociaż prognozy pogody mogły sugerować, że taki sprzęt będzie bezużyteczny, ostatecznie okazał się niezbędny do bezpiecznego pokonania niektórych fragmentów trasy. Niestety, nie uchronił on wszystkich od wypadków – nie obeszło się bez siniaków, stłuczeń, drobnych ran i uszkodzonej odzieży.

Co przyciąga ludzi na start Żylety, nawet jeśli na mecie zarzekają się, że nigdy więcej?

- Jestem na wszystkich edycjach, o ile uda się zapisać. Każda Żyleta jest inna, wyjątkowa. Zmieniają się warunki, trasa, ludzie, ale klimat jest zawsze niesamowity. Lubię takie górskie wyrypy i często w nich uczestniczę, ale Żyleta jest prawdziwą perłą. Takiej atmosfery i takiego przeciorania nie ma nigdzie – ocenił Karol.

Paweł, który na co dzień startuje w biegach górskich a na Żyletę przyjechał drugi raz, w pełni się zgadza: - Ta trasa jest kosmiczna. Bieg Rzeźnika czy inne górskie, legendarne biegi mogą się schować. Wiadomo, że limit dłuższy, ale technicznie jest trudniej. I podoba mi się to, że nie ma rywalizacji, klasyfikacji ani pomiaru czasu. Można chłonąć góry i cieszyć się tym czasem na spokojnie, odpocząć od ścigania się i walki. Tutaj walczę tylko ze swoimi słabościami.

KM


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce