Wielkopolska wyprawa. Nasz 6. GWiNT Ultra Cross [WYNIKI, ZDJĘCIA]

 

Wielkopolska wyprawa. Nasz 6. GWiNT Ultra Cross [WYNIKI, ZDJĘCIA]


Opublikowane w pon., 13/05/2019 - 08:49

Przyłęk, 11 maja, 18:40. Wybiegam z lasu na asfalt. Długa prosta ciągnie się jak stara guma od majtek. Do mety pewnie jakieś 5 km. Odechciewa mi się już biec i coraz dłuższe odcinki pokonuję marszem. Trójka w czarnych koszulkach, którym przed chwilą uciekłem na ostatniej leśnej hopce, na powrót mnie wyprzedza i szybko ucieka na 150-200 metrów naprzód. Cały ten ponad 10-kilometrowy odcinek od bagna ryje mi beret jak rzadko. Jak na ultramaraton, po prostu jest dla mnie za płaski. Modlę się o jakiekolwiek górki.

* * * * *

Wolsztyn, 11 maja, 12:15. Po wybiegnięciu z miasta wypadamy od razu w wielkopolskie lasy i łąki, bo GWiNT jest z założenia zielony. Ze mną znajoma z poprzednich GWiNT-ów Danka, znana mi z gór Ola i stały rzeźnicki partner Krzysiek. To już moja trzecia wizyta na tych zawodach, z czego drugi raz sam biegnę. Jak zwykle na zaproszenie Kuby Chylaka, jednego z organizatorów z klubu „Chyży” Nowy Tomyśl. Znów na najkrótszym dystansie Mini, czyli „tylko” 55 km. Ma być turystycznie i towarzysko, bez ciśnienia na wynik, podobno po najciekawszym i najbardziej pagórkowatym boku trójkąta.

Bo GWiNT to właśnie trójkąt: Grodzisk, Wolsztyn i Nowy Tomyśl, od których pierwszych liter pochodzi nazwa. Można przebiec też dwa jego boki (Normal – 110 km), a miłośnicy najdłuższego napierania mogą pokonać nawet wszystkie trzy (Super, czyli 100 mil/165 km). Gwint się obraca, więc co roku baza zawodów ze startem najdłuższego dystansu i metą wszystkich trzech jest w innym mieście. Tym razem znajduje się w Nowym Tomyślu.

Ola debiutuje na dystansie ultra, podobnie jak miejscowi zawodnicy Przemo i Tomek, którzy przygotowują się do czerwcowej Sudeckiej Setki. Pierwsza dycha wchodzi nam rozsądnym tempem po 6:30 minut na kilometr. Pod jej koniec zaczynają się pierwsze większe hopki. Na tyle duże, że jedyną ekonomiczną opcją jest podchodzenie z rękami na kolanach po stromym piachu. Tym bardziej, że słońce coraz mocniej przygrzewa. Jak na niziny, robi się z tego całkiem solidny górski bieg. Danka nam ucieka. Na mecie dołoży mi ponad godzinę.

Ale dla mnie to nie ma być ściganie. Biegnę cały czas bardzo zachowawczo. Na pierwszym bufecie nad jeziorem w Kuźnicy Zbąskiej, położonym na 13 km, odhaczam się w niecałe półtorej godziny. Łapię tu Krzyśka, który wcześniej trochę wyrwał do przodu. Dłuższy kawałek biegniemy razem. Ciągle jest pagórkowato, czyli tak jak lubię. Później znów łączymy siły z Olą i nowo poznaną Anią, która zalicza właśnie swój trzeci bok GWiNT-owego trójkąta. W tym trzyosobowym składzie, wesoło gawędząc, dobiegamy do drugiego punktu w Jastrzębsku. To już 25 km. Na zegarku mam na wyjściu trzy godziny.

Górki kończą się niedaleko za Jastrzębskiem. Po przebiegnięciu pod autostradą A2 rozpoczyna się długaśna, niekończąca się prosta i płaska gruntowa droga przez las aż do umieszczonego na 38 km ostatniego bufetu w Miedzichowicach. Choć dotąd biegłem tempem naprawdę turystycznym, zaczyna mi się tu kryzys. Wychodzi zupełny brak wybiegania na płaskim. Choć trudno w to uwierzyć, na wcześniejszych górkach naprawdę odpoczywałem. A tu muszę na coraz dłuższe odcinki przechodzić do marszu. Przez skupienie się na treningu do biegów górskich, mięśnie nóg odzwyczaiły się od tego rodzaju wysiłku.

Niecały kilometr przed punktem, kiedy wypadamy na asfalt, zaczyna kropić deszcz. Gdy wbiegam na bufet, Ola właśnie go opuszcza. Spędzam tu ponad 10 minut posilając się, wysypując piach i kamyki z butów i po prostu odpoczywając. Niedługo po wyjściu, na agrafce, spotykam Krzyśka. Na mecie będzie pół godziny po mnie. Skompletuje w ten sposób w trzy lata cały GWiNT-owy trójkąt.

Na wyjściu miałem równo pięć godzin. Nieco wypoczęty, staram się jak najdłużej biec, ale wkrótce znów przechodzę w Gallowaya. Inna rzecz, że nie mam w głowie ciśnienia na walkę o czas. To ma być turystyczna wycieczka. Długie wybieganie, które góralowi raz na jakiś czas też jest potrzebne.

Wśród wyprzedzanych zawodników z dłuższych dystansów spotykam Anglika Stephena. Dobrze mówi po polsku, mieszka u nas od lat, ma tu rodzinę i startuje w polskich biegach. Dziś ukończy GWiNT-owe sto mil. Dla mnie taka odległość, w stosunkowo płaskim jak na moje upodobania terenie, wydaje się niemożliwym wyzwaniem.

Gwoździem programu tego ostatniego etapu jest bagno. Najpieirw taśmy prowadzą błotnistym bezdrożem, a może zwierzęcymi ścieżynkami. Potem zapowiadana kładka z drewnianych bali. Podobno specjalnie zbudowana na dzisiejszy bieg. We wcześniejszych edycjach podobno była śliska kłoda z rozpiętą liną dla podtrzymania się, z której wielu zawodników spadało do wody. Gdyby nie susza ostatnich tygodni, może cały ten obszar byłby po kolana w wodzie. Dobrze mi znany organizator Ryszard Bronowicki później mi powie, że wtedy i tak poprowadziłby trasę właśnie tędy.

Za tym malowniczym bagnem jest jeszcze trochę pagórków, a potem znów długa prosta. Mimo marszobiegowego tempa, doganiam również zawodników z mojego dystansu. Do mnie z kolei zbliżają się raźno biegnący „ich troje” w czarnych koszulkach. Przez dłuższy czas truchtamy razem. Znów przekraczamy A2, tym razem górą.

Chwilę później dostrzegam stojącego w lesie obok trasy zawodnika, który tak jakby nie mógł się zdecydować, czy puścić pawia. – Wszystko w porządku? – pytam go. – Zaraz będzie w porządku... – odpowiada całkiem pewnym głosem. To nie pierwszy taki przypadek, który dziś widzę. Odbiegam kawałek dalej. Za sobą słyszę odgłos haftu tak głośnego, że musiał spłoszyć zwierzynę w promieniu wielu kilometrów...

Znów długaśna prosta, która przechodzi w asfalt i coraz bardziej ryje mi psychę. Jeszcze bardziej odechciewa mi się biec i coraz więcej maszeruję. To już Przyłęk, tuż przed Nowym Tomyślem. Czarna trójka, której uciekłem na ostatniej leśnej hopce, na powrót mnie wyprzedza wraz z dwoma innymi zawodnikami. Szybko mi odskakują na 150-200 metrów. Modlę się o jakiekolwiek górki.

Przekraczamy szosę i wpadamy znowu w las. Już z daleka widzę całkiem solidną hopkę. Dziękuję za to siłom wyższym i organizatorom. Natychmiast odżywam psychicznie i fizycznie. Biegnąc pod górę, błyskawicznie przeganiam trzy czarne koszulki i jeszcze kilku innych biegaczy.

Ten odcinek specjalny, już w Nowym Tomyślu, ma podobno niecały kilometr, choć mi wydaje się dłuższy. Z wyjątkiem dwóch-trzech krótkich najstromszych odcinków, wszystkie górki pokonuję biegiem, a na zbiegach odrabiam jeszcze więcej. Przesuwam się w górę o kilkanaście miejsc. Kolejne trzy albo cztery zyskuję na ostatnich dwóch płaskich kilometrach przez miasto, nie odpuszczając do końca. Na metę na rynku wpadam w czasie 7:17:42. Całkiem wykończony, choć miało być turystycznie. Zdążam przed deszczem, który wkrótce zaczyna padać. Serwowany przez organizatorów smaczny dwudaniowy gorący obiad stawia mnie na powrót na nogi.

* * * * *

Na podium Mini GWiNT-a stanęli: Łukasz Wróbel (4:25:42), Adam Florczak (4:33:39) i Filip Jańczak (4:38:18) oraz Danuta Śmigielska (5:17:04), Magdalena Jaworska (5:21:10) i Agnieszka Kuczko (5:32:13). W 9-godzinnym limicie ukończyło go 305 osób. Pełne wyniki można zobaczyć TUTAJ.

Najszybsi w Normal GWiNT-cie byli: Tomasz Pasik (10:37:12), Grzegorz Siergiejewicz (10:45:04) i Michał Jóźwiak (10:50:42) oraz Joanna Świst (12:15:53), Iwona Ficner (13:37:37) i Jolanta Przerwa-Bech (14:14:55). W 18-godzinnym limicie zmieściło się 83 zawodników. Pełne wyniki można zobaczyć TUTAJ.

Pierwsi zawodnicy Super GWiNT-a pokonali większość trasy w nocy z piątku na sobotę i dobiegli na metę w Nowym Tomyślu jeszcze przed 11:00, kiedy odjeżdżały autokary odwożące na start uczestników najkrótszego dystansu. Zwyciężył Tomasz Łuszczyński (16:26:11) przed Mateuszem Gryczką (16:39:34) i Piotrem Dziedzicem (16:58:57). Najszybsza z pań była Ewelina Janiszewska (23:31:05), wyprzedzając Jolantę Witczak (24:53:08) i Ewę Śliwicką (26:13:20). Koronny dystans ukończyło 59 osób. Pełne wyniki można zobaczyć TUTAJ.

Ze znaną nam z poprzednich edycji drugą zawodniczką tegorocznego stumilowego GWiNT-a porozmawialiśmy jeszcze przed startem, 10 maja wieczorem. Przypomnijmy, że Jolanta Witczak startowała w tych zawodach od początku i za każdym razem na najdłuższym dystansie, także w pierwszej odsłonie kiedy wynosił on 110 km. Wcześniej dwukrotnie wygrywała i trzy razy była druga. Ma na swoim koncie także m.in. ukończenie Biegu 7 Szczytów oraz legendarnego greckiego Spartathlonu.

– Teraz chcę po prostu to przebiec – przyznała – bo przez kontuzję nie biegałam trzy miesiące. Wynik nie jest dla mnie ważny, cieszę się po prostu, że wracam na te piękne ścieżki. Tyle razy już przebiegłam mojego ulubionego GWiNT-a, że nie mam ciśnienia na walkę o miejsce i czas, to ma być dobra zabawa. Lubię biec powoli, rozmawiać ze współzawodnikami i podziwiać widoki. Jak forma pozwoli, to może jeszcze w tym roku powtórzę w lipcu 240 km w Lądku-Zdroju.

– To mój drugi GWiNT – opowiadał nam na mecie zwycięzca stu mil Tomasz Łuszczyński – ale zeszłorocznego nie skończyłem, bo pomyliłem trasę. A dziś sobie po prostu zrobiłem rozbieganie po maratonie sprzed tygodnia – śmiał się. – A naprawdę to lubię się czasem zmęczyć na takich dystansach, biegłem też kilka razy m.in. Szczecin-Kołobrzeg. Teraz biegliśmy w trójkę do 70 km, później zostaliśmy w dwójkę ze zwycięzcą sprzed dwóch lat, Mateuszem Gryczką, a w końcu od 110 km zostałem sam.

Mateusz dobiegł do mety na drugim miejscu, 13 minut po zwycięzcy. Jestem bardzo zadowolony, chociaż na trasie miałem trochę problemy żołądkowe. A w ogóle to już mój trzeci GWiNT. Trzy lata temu w debiucie na 110 km byłem szósty. To chyba mój ulubiony bieg, tutaj zaczynałem przygodę z ultra. Mam do tej imprezy wielki sentyment, podoba mi się atmosfera i lubię tu wracać.

O różnorodnych reakcjach zawodników na górzystą końcówkę trasy w Nowym Tomyślu opowiedział nam wspomniany wcześniej główny organizator, weteran ultrabiegania Ryszard Bronowicki. Jedni obmyślali już na nim wymyślną zemstę, a inni rozpływali się w zachwytach nad malowniczą i urozmaiconą trasą. Bo GWiNT to właśnie piękna i trudna biegowa wyprawa przez wielkopolskie lasy, gdzie zarówno miłośnicy płaskiego ultrabiegania, jak i górale, znajdą coś dla siebie.

Kamil Weinberg

Fot. Jakub Chylak, Dariusz Maziec, Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce