"Wszystkiego żałuję, ale..." Rzeźnik i wioślarz-olimpijczyk

 

"Wszystkiego żałuję, ale..." Rzeźnik i wioślarz-olimpijczyk


Opublikowane w pon., 12/06/2017 - 14:19

- Bałem się tego Rzeźnika przeokropnie. 80 kilometrów to jadę do teściowej autem i już mi się dłuży, a tu miałem tyle przebiec po górach. Na razie na Bieszczady nie mogę nawet patrzeć na mapie, ale… - mówi Sławomir Kruszkowski. 42-letni torunianin pierwszy raz pobiegł w Biegu Rzeźnika. Niby nic nadzwyczajnego, ale stał się bohaterem efektownego zdjęcia.

Kruszkowski to nie jest postać anonimowa w polskim sporcie. To trzykrotny olimpijczyk w wioślarstwie. W 2004 roku w Atenach otarł się medal – w konkurencji czwórka podwójna zajęli czwarte miejsce. Teraz jest instruktorem wioślarstwa w AZS UMK Toruń. Jest też radnym w tym mieście. Startuje w różnych biegach - do czasu startu w Biegu Rzeźnika najdłuższy dystans jaki pokonał to maraton.

W Biegu Rzeźnika wystartował z Martą Królikiewicz-Misiuwaniec. Zajęli 346. miejsce z czasem 15:32.35.

Właśnie mam przed sobą świetne zdjęcie z panem w roli głównej…

Sławomir Kruszkowski: (śmiech) Wiem doskonale, o które chodzi. Podobno poszło w Polskę.

Sprawdziłem pana starty i wychodzi na to, że to był pierwszy udział w biegu ultra?

- Tak, pierwszy i jak na razie zdecydowanie mówię ostatni.

Jest pan wioślarzem, ale…

- … wiosła, a takie biegi po górach to olbrzymia przepaść. Start w Biegu Rzeźnika to był ogromny przypadek. Dwa tygodnie przed imprezą, mój kolega Piotr Winczura doznał kontuzji i nie mógł wystartować. Kiedyś nawet rozmawialiśmy, czy byśmy kiedyś razem w nim pobiegli. Spytał mnie, czy go zastąpię i bez namysłu się odpowiedziałem: „Tak”. Po tym jak się zgodziłem naszła mnie refleksja na co się porwałem. Te dwa tygodnie do startu miałem wyrwane z życiorysu, bo próbowałem w jakiś sposób okiełznać sobie ten bieg. Te 82 km to był dla mnie porażający dystans. Nie wiedziałem do końca na co się poważyłem. Zacząłem czytać wszystko co się dało o biegu, by sobie poukładać w głowie. 80 km to ja jadę do teściowej po płaskim i już mi się dłuży. A co dopiero biegać i to po górach. Im bliżej startu, tym stres był coraz większy. Bałem się tego Rzeźnika przeokropnie.

Ale jednak stanął Pan na starcie.

- Miałem bardzo dużo pokory, bo kiedy siadam do łódki i łapię za wiosła, to wiem, na co mnie stać. Mimo że mam za sobą maraton, to czekał mnie dystans dwa razy dłuższy. Nie mam jednak figury maratończyka, bo przy wzroście 198 cm ważę ponad 100 kg. No nie nadaje się za bardzo do biegów. Pewnie jednak przeważyła chęć przełamania własnych słabości.

Biegł Pan w parze z Martą Królikiewicz-Misiuwaniec.

- Dla mojej partnerki biegowej to był drugi start w Biegu Rzeźnika. Rok temu też go ukończyła, więc oczywiście liczyłem na jej doświadczenie i dobro słowo. Wielki dla niej szacunek i podziękowania, bo dzięki niej dotarłem do mety. Uratowała mnie, bo już miałem momenty wielkiego zwątpienia, a na dodatek musiałem wziąć środki przeciwbólowe. Ona też jest na tym zdjęciu. To ta koleżanka, która udaje przerażoną po moim upadku. Wielkie brawa i ukłony dla Marty. Dobre wino to minimum co muszę dla niej znaleźć po powrocie do Torunia. Zniosła bardzo dużo, pewnie gryzła się w jeżyk, ale podeszłą do wszystkiego ze spokojem i dała mi się po drodze wyszczekać.

Były obawy na starcie?

- Stres był straszny. To była zupełnie inna rzecz niż robiłem do tej pory. Nie da się tego porównać z żadnymi regatami wioślarskimi. Dla mnie był jeszcze jeden problem. Gdy jeździłem na obozy przygotowawcze w góry, to zwykle to były Tatry. Spędzaliśmy w nich nawet po siedem godzin, więc dzięki temu dobrze je poznałem. W Bieszczadach aż wstyd się przyznać byłem pierwszy raz. Zupełnie ich nie znałem i przez to nie miałem w głowie takiej mapy, co mnie jeszcze czeka. Wchodziliśmy na szczyt, a za chwile okazywało się, że to jeszcze nie jest wcale ten szczyt.

Kondycyjnie Pan wytrzymał?

- O to się akurat nie obawiałem. Pod górki całkiem dobrze mi szło. Tydzień wcześniej zdobyłem srebrny medal Mistrzostw Polski seniorów w ósemce wioślarskiej. Do wysiłku byłem przygotowany, ale Bieg Rzeźnika to było zupełnie coś innego. Co prawda w ramach treningu wioślarskiego biegam po półtorej godziny, ale to nie jest przygotowanie do biegów górskich. Żadnych podbiegów nie ćwiczyłem. Najbardziej niewyobrażalną rzeczą był jednak ten dystans.

Do tego przed biegiem padało...

- Oj tak błoto było wszędzie. Dało się wszystkim we znaki. Buty grzęzły po kostki i zostawały. Jeszcze z podejściami nie było tak źle, jak ze zbiegami. To właśnie na jednym z nich zaliczyłem ten efektowny upadek. Proszę pozdrowić autorkę zdjęcia. Ciszę się, że w odpowiednim momencie nacisnęła spust migawki. Nic mi się nie stało, pozbierałem się i z uśmiechem na twarzy pobiegliśmy dalej.

Co wzięliście ze sobą?

- Korzystałem z rad wspomnianego Piotra, który ma za sobą sześć startów w Rzeźniku. Do tego bardzo dużo pomagała Marta. Nie mieliśmy żadnych żeli czy energetyków, raczej postawiliśmy na naturalne wspomaganie – woda, miód, cytryna, trochę soli, ciasteczka węglowodanowe z muesli. Wolę to niż żelki, którymi np. załatwiłem się na maratonie. Miałem wrażenie apteki w brzuchu i mi strasznie przeszkadzało. A te naturalne pokarmy, dobrze się trawią i dają energię.

Był kryzys?

- Oczywiście. Zaczął się od około 50 km. Pod nosem leciały różne inwektywy. Strasznie bolały mnie nogi na zejściach. Podchodzić mogłem, ale schodzenia to była tragedia. Wtedy właśnie dostałem od Marty środek przeciwbólowy. Po półgodzinie ból minął i mogłem delikatnie truchtać.

I wreszcie meta…

- Tuż po biegu mówiłem, że ja na Bieszczady już nawet na mapie nie spojrzę. Na tę chwilę mam serdecznie dosyć. Nie wiedziałem, że można się tak skatować. Wszystko mnie boli. Ci, z którymi wracałem mówią mi jednak: „Poczekaj, poczekaj, za dwa, trzy tygodnie będziesz mówił inaczej i zatęsknisz”. Coś w tym jest. Cholernie się cieszę, że ukończyłem Rzeźnika. Na mecie, kiedy dostałem medal, była chwila wzruszenia i łza pociekła. Trudno było je powstrzymać, napływały chyba z kilku powodów: radości z ukończenia, szczęścia, ale też trochę złości. Uczucie nie do opisania. Na tę chwilę wszystkiego żałuję, ale myślę, że te emocje i zmęczenie miną. Jestem sportowcem i po tym co zobaczyłem na Rzeźniku musze powiedzieć, że nie jesteśmy normalni. By brać udział w takich biegach, trzeba być nieźle zakręconym świrem. Stanąć na starcie o godz. 3 w nocy i przebiec ponad 80 km.

No to teraz zapraszamy na Festiwal Biegowy w Krynicy. Tam mamy 100 km...

- Jadę samochodem i udam, że tego nie słyszę. Halo, tracę zasięg (śmiech). Do września jest jeszcze trochę, ale kto wie.

Są też krótsze dystanse…

- Nie no po 82 km krótsze już mnie nie interesują (śmiech).

Rozmawiał Andrzej Klemba

fot. KM


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce