Zygmunt Berdychowski o Koronie Ziemi: „Góry to nie jest moje życie. Ale pora na kolejne wyzwanie”

 

Zygmunt Berdychowski o Koronie Ziemi: „Góry to nie jest moje życie. Ale pora na kolejne wyzwanie”


Opublikowane w śr., 22/07/2015 - 00:06

Dokładnie 4 lipca jako 19. Polak w historii Zygmunt Berdychowski zdobył Koronę Ziemi. Szef Rady Programowej Forum Ekonomicznego i twórca Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój opowiedział nam co zaprowadziło go na najwyższe szczyty poszczególnych kontynentów i co tam spotkał. W podsumowaniu 8-letniej przygody nie zabrakło także wątku rodzinnego, historycznego i finansowego.

Biegacze i góry to naturalne połączenie, choćby z racji korzyści treningowych. Skąd jednak pomysł na Koronę Ziemi? Co pana zaprowadziło na najwyższe szczyty kontynentów?

Zygmunt Berdychowski: Tak jak filatelista nie odpowie na pytanie dlaczego zbiera znaczki, a numizmatyk dlaczego kolekcjonuje monety, tak i ja nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie dlaczego góry. Ciężko mówić o powodach, dla których ma się dane hobby.

Moja przygoda z górami zaczęła od wejścia na Gerlach z Jarkiem Szostakowskim. Pamiętam, że nie mogliśmy wtedy biegać, bo najzwyczajniej w świecie przetrenowaliśmy. To była jesień 2006 rok. To była ekscytująca wyprawa, tak inna od tego co dotychczas robiliśmy. Szybko uznałem, że już w kolejnym roku można iść na najwyższą górę Europy – Mont Blanc. Nie wiedziałem nawet dlaczego chcę to zrobić, po prostu pojawiło się to w głowie. Naturalnie...

A kiedy w orbicie zainteresowań pojawiła się Korona Ziemi?

W trakcie wyprawy na Mont Blanc kątem ucha usłyszałem, że jest coś takiego jak Korona Ziemi. Nikomu o tym nie mówiąc zaplanowałem wyprawę na Kaukaz i do Afryki. Chwilę potem pojawiły się pytania - „czy rzeczywiście?”, „czy narpawde chcesz?”. Dzięki nim moja determinacja rosła. Myślę, że każdy kto zdobywał Koronę Ziemi, a nawet ten, kto choć trochę uważał na geografii wie, że najważniejszym szczytem jest Mont Everest. Uznałem, że rzeczywiście chcę to zrobić, ale też potrzebowałem czasu, by do tego dojrzeć. To było prorocze...

No właśnie. Co takiego działo się na szczytach, że pierwsze wejścia na Mount Everest czy McKinleya były niemożliwe?

Na Mont Everest wszedłem za trzecim razem, na McKinley'a – przy drugim podejściu. Chodziło o bezpieczeństwo, ale też doświadczenie i przygotowanie techniczne.

W kontekście gór często słyszy się o wypadkach...

To jest trochę tak, że jak idziesz w dużej ekipie i jak w tej ekipie jest lekarz, odpowiedni sprzęt, baza, szerpowie i racjonalny plan działania, to myślenie o ryzyku pojawia się późno albo bardzo późno. W moim przypadku to myślenie pojawiło się przy wejściu na przełęcz północną Everestu. Tutaj, przy pierwszej i drugiej wyprawie, doszedłem do wniosku, że ryzykuję za dużo. Wystraszyłem się cieknącej z nosa krwi i podjąłem decyzję, że schodzę.

Gdy wchodziłem trzeci raz, to taka myśl, w tym miejscu i w przekroju całej wyprawy, w ogóle się nie pojawiła. Byłem lepiej przygotowany mentalnie, wiedziałem co może mnie tu czekać. Wiedziałem już, że cieknąca krew to sprawa naturalna i niezbyt groźna - efekt pękających naczyń włosowatych. Że powietrze górskie wywołuje kaszel i że można temu przeciwdziałać ubierając buffa. Każdy kto spotyka się z tym pierwszy raz, musi się wystraszyć. Kiedy to rozumiesz, to nie odbierasz wysokości jako zagrożenia dla siebie, tylko jako coś oczywistego w drodze na 8848m n.p.m.

Za drugim i trzecim razem na Evereście, po obserwacji innych wypraw, byłem już pewien, że nasza ekspedycja jest profesjonalnie przygotowana. Jakościowo i ilościowo. Że są osoby, które w razie zagrożenia mogą wziąć udział w ewentualnej akcji ratunkowej. Buduje to morale człowieka. Z kolei dzięki żonie Marioli wiedziałem już, że skoro tu jestem i jestem przygotowany fizycznie na to, co chcę zrobić, to po prostu muszę zrobić swoje.

Pamięta Pan momenty, w których podejmował decyzję o powrocie?

Gdy pierwszy raz w życiu idziesz tak długo na linie poręczowej i widzisz przed sobą zbocze, które ma kilkadziesiąt stopni nachylenia, przez co szybsze poruszanie się jest trudne technicznie i wyczerpujące fizycznie – nie wolno zbyt długo maszerować bez odpoczynku a na przełęcz trzeba wychodzić nogami, nie rękami, mimo że pod koniec tego etapu są nawet dwie liny poręczowe – to po pewnym czasie zaczynasz się bać. Obawiasz się, że pokonanie tego fragmentu nie jest możliwe, a jeśli już się zdecydujesz, to przez zmęczenie na pewno odpadniesz od ściany. W kolejnych wyprawach nie było z tym problemu. Musiałem się przełamać.

Dopiero na Mount Evereście?

Ten problem był niwelowany przez to, że systematycznie na wakacjach, przez kilka lat z rzędu, jeździłem w Tatry. Wraz z ratownikiem TOPR-u Romkiem Szadkowskim chodziłem tu po najwyższym partiach gór w taki sposób, który buduje odporność na wysokość, na przepaść, na wyjątkowe sytuacje.

Na pewno też musiałem dojrzeć technicznie do przełęczy północnej, by poruszać się tu z jak najmniejszym nakładem siły i poprawnie ustawiać ciało – odpoczywać co kilka, kilkanaście kroków, wchodzić nogami, nie rękami. W trzeciej wyprawie ze zdziwieniem skonstatowałem, że pierwsze wejście na przełęcz zamknęło się w 5 godzinach i 40 minutach. Drugie to już 4 godziny i 40 minut, a trzecie 4 godziny i 20 minut (na zdjęciu na szczycie Mount Everest). Pewnie przy kolejnej wyprawie byłyby to co najwyżej 4 godziny. Każde kolejne wejście na przełęcz było szybsze, co oznacza, że szedłem coraz lepiej.

W przypadku McKinleya o rezygnacji zadecydowała choroba wysokogórska. Ze względu na stosunkowo szybki marsz i brak aklimatyzacji, pewnie i wytrenowania, zacząłem majaczyć, widzieć coś czego nie było. Przydarzyło mi się to w obozie na 4500m n.p.m., jedynym, w którym byli jeszcze lekarz i rangersi. Nawet nie chce myśleć co by było, gdybym zdążył wspiąć się wyżej...

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce