Bieg 7 Dolin 2014. O tym co warto dla 200 metrów deptaka

 

Bieg 7 Dolin 2014. O tym co warto dla 200 metrów deptaka


Opublikowane w śr., 17/09/2014 - 15:20

„Kryzys? Kryzys to będziesz miał od 60 kilometra aż do samej mety. Albo się z tym godzisz od początku albo możesz nawet nie stawać na starcie” – powiedziałem pół żartem pół serio do kolegi mającego zadebiutować jutro na dystansie 100 kilometrów. Póki co beztrosko zajadaliśmy się pizzą i popijaliśmy ją piwkiem.

Relacja Michała Kołodzieja, Ambasadora PZU Festiwalu Biegowego 

Celem na ten rok była poprawa czasu z poprzedniego roku (15 godzin 47 minut) – w 100% satysfakcjonowało mnie zejście poniżej 15 godzin. Po dobrym biegu w Karpaczu wiedziałem, że jest to możliwe. Na trzy dni przed wyjazdem do Krynicy pojawił się jednak mały problem. Pomijam to, że od poniedziałku do środy próbowała się do mnie dobrać jakaś choroba. Pomimo tego, że już nie trenowałem to między łydką a kolanem zacząłem odczuwać delikatny dyskomfort – raz większy, raz mniejszy, na pewno jednak wkurwiający i deprymujący. Już sam ten fakt decydował, że na linii startu stałem z ciężką głową w obawie o to, że w pewnym momencie będę musiał zejść z trasy, na którą szykowałem się mentalnie od zeszłego roku. Jedynym pocieszeniem był tylko fakt, że już w trakcie ból innych mięśni będzie tak duży, że mózg odczepi się od jakiejś pierdółki w łydce.

W tym roku start został przeniesiony godzinę wcześniej. Oznaczało to tyle, że na krynickim deptaku trzeba było stawić się o godzinie 3.00, a nawet wcześniej biorąc pod uwagę to, że trzeba oddać depozyty oraz jakoś wstępnie się ogarnąć. Ja natomiast już wcześniej wybiegłem myślami nieco dalej i wydedukowałem, że z racji tego, że jasno zrobi się później i na zbiegach trzeba będzie być ostrożniejszym, na pierwszy punkt na Hali Łabowskiej prawdopodobnie dotrę z gorszym czasem niż rok temu. I faktycznie tak się stało – 5 minut w plecy w porównaniu z ubiegłoroczną edycją. 

W najmniejszym stopniu mnie to jednak nie martwiło. Zacznę wolniej to będzie więcej sił na później. W Rytrze byłem już za to szybciej, duża w tym zasługa Bartka, z którym trochę rywalizowałem, a który nagle wyłonił mi się zza pleców. Nie rzuciłem się w jakąś szaleńczą pogoń, a starałem się go trzymać w zasięgu wzroku. Wiedziałem, że gdy odwróci się i mnie nie zobaczy to może poczuć zew krwi. Do Rytra dotarliśmy jednocześnie. Wszystko co wydarzyło się do tej pory było już nieważne. Bieg 7 Dolin zaczyna się bowiem właśnie w Rytrze.

„O, łydka już nie boli” – pomyślałem sobie podczas żmudnej wspinaczki na Halę Przehyba. Jednak głowa to głowa, zwraca uwagę tylko na ten największy ból, zapominając o tym małym. Nie było zresztą innej opcji, bo odcinek z Rytra do Piwnicznej to najtrudniejsza część całego biegu, na której uda mocno dostają w kość. Z radością stwierdziłem, że bez jakiego dużego wysiłku i mocnego napierania na kolejnym punkcie jestem już 6 minut szybszy. Z Przehyby na Radziejową droga jest już łatwiejsza i dopiero tutaj podkręcam nieco tempo, co sprawia, że na najwyższym szczycie Beskidu Sądeckiego jestem szybszy o 14 minut w porównaniu z rokiem ubiegłym.

W głowie miałem też wspomnienia, że zbieg z Radziejowej sprawił mi rok wcześniej dużo trudności – teraz jakoś nie robi na mnie dużego wrażenia. Wypatruję już powoli zbiegu do Piwnicznej, całkowicie zapominając, że po drodze trzeba jeszcze podejść pod Eliaszówkę. Nie pozostaje mi nic innego jak pogodzić się z tym faktem, ale w międzyczasie dzwonię do rodziców żeby na przepaku skombinowali mi zimne piwo. Z taką motywacją jakoś lepiej biec.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce