Matka wszystkich ścian, wspomnienie B7D [ZDJĘCIA]

 

Matka wszystkich ścian, wspomnienie B7D [ZDJĘCIA]


Opublikowane w pt., 12/09/2014 - 09:12

To już 77 km, czyli dystans Rzeźnika. Suma przewyższeń do tej pory też porównywalna, może trochę mniejsza, różnie mówią. Limit dużo bardziej wyśrubowany, ale zrobiłem to 40 minut szybciej, niż na Rzeźniku... więc może nie jest tak źle?

W worku czeka gorzka czekolada. Zjadam pół tabliczki, nawet z przyjemnością. Chyba tylko dzięki niej jakoś włażę na ścianę płaczu, czyli słynną trasę wyciągową tuż za przepakiem, ale i tak większość mnie wyprzedza. Na zbiegu do Szczawnika znów odzyskuję cenne minuty, ale teraz czeka nas 6 km szutru pod górę do bacówki.

Większość przeplata marsz podbiegami, ja tylko maszeruję, mocno się odpychając kijkami. Jestem wykończony. Czuję, że jak podbiegnę, to później nie podejdę na Runek. Droga ciągnie się w nieskończoność i nikt dokładnie nie wie, ile jeszcze zostało. W końcu ktoś z przodu krzyczy, że widać bacówkę. Jestem 15 minut przed limitem, biorę od razu dwa kubki herbaty i na parę minut sadzam tyłek na glebie.

Oddzwaniam do Jarka, który próbował mnie wcześniej złapać. Niedawno wrócił w glorii chwały z UTMB, wiem, że jest w Krynicy. Akurat "przypadkiem" jest na Runku, by wyjść znajomym naprzeciw. Po chwili go widzę. Ruszamy razem. Zostało 12 km i trochę ponad 2 godziny do limitu. Co chwilę słyszę od Jarka teraz spokojnie w górę do szczytu, teraz stromiej w dół to przyciśnij na zbiegu ile możesz, teraz mała hopka, teraz wiatrołom... Taki zając to przezając!

Jakoś wytrzymuję podejście na Runek. W dół lecę, na równym znów jestem w stanie truchtać. W powietrzu czuje się solidarność ludzi goniących limit. Zaczyna się ściemniać, zawodnicy wyciągają czołówki. Nie chcę tracić na to czasu, włączam noktowizor w oczach. Już dawno wiem, że jak nie stanie się nic nieprzewidzianego, to zdążę. Wiatrołom pokonujemy sprawnie. Zostało już tylko 5 km cały czas w dół.

Jarek mi później powie, że nie mógł za mną nadążyć. Zbiegam tak, jakbym miał w nogach 5 km, a nie 95. Słyszę odgłosy deptaka potwierdzam wszelkie opowieści innych, że to cudowne wrażenie. Trasa skręca wzdłuż płotu w lewo. Za żywopłotem dopingują mnie jacyś imprezowicze. Prosto ze ścieżki wypadam na ulicę. Jeszcze jeden zakręt w lewo i jest deptak. Doping kibiców dodaje skrzydeł, wyprzedzam kilka osób, tylko jakiś młody sprinter nie odpuszcza i mi ucieka. Ostatnie 300 metrów biegnę sam, ciesząc się chwilą. Gdy przekraczam bramę, zegar pokazuje 16 godzin i 40 minut.

Ktoś mi daje medal i folię, spiker prosi o przedstawienie się do mikrofonu. Owijam się folią, przechodzę parę kroków i robię to, o czym marzyłem od kilku godzin zwalam się jak kloc na leżące pod barierką kartonowe pudła. Tego jeszcze nie przeżyłem więcej niż połowę dystansu walczyłem z matką wszystkich ścian i ją pokonałem. W głowie mam tylko jedną myśl już nic więcej nie muszę. Na szczęście pewnie przyjdzie czas później.

Kamil Weinberg

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce