„Totalny umęcz”. Ultrapiekło w Ozorkowie

  • Biegająca Polska i Świat

Sobota 13 czerwca, 9:00 rano. Na łące nad ozorkowskim zalewem w promieniach palącego słońca przed bramą startową stoi około 300 biegaczy i kijkarzy. W powietrzu czuć chyba trochę strachu przed warunkami czekającymi na trasie, ale wszyscy robią dobrą minę do złej gry. Komandor Supermaratonu Piotr Banasiak po krótkiej przemowie daje sygnał do startu.

To już siódma edycja Ogólnopolskiego Supermaratonu Ozorków. Podobnie jak we wcześniejszych latach, zawodnicy mają do pokonania pętlę o długości 24 km, którą można przebyć jedno- lub dwukrotnie. Decyzję o zakończeniu albo kontynuowaniu rywalizacji można podjąć po pierwszym okrążeniu. Trasa wiedzie w większości polnymi drogami i leśnymi duktami, z nielicznymi odcinkami asfaltu.

Jest to impreza w założeniu marszobiegowa z długim, 11-godzinnym limitem czasu. Oprócz licznych ścigaczy biorą w niej więc udział także kijkarze i piechurzy, nieraz całe rodziny. Warto dodać, że w wersji 48 km są to jedne z nielicznych zawodów na dystansie ultra w łódzkim regionie, być może jedyne oprócz wrześniowej Setki po Łódzku.

Obiegamy zalew i polnymi drogami, okraszonymi kilkoma zacnymi podbiegami, udajemy się na południe w kierunku autostrady A2. Czołówka od początku narzuciła mocne tempo - ale nic dziwnego, pewnie większość z nich i tak poprzestanie na krótszym dystansie. Przekraczamy wiadukt i wpadamy do lasu, dającego trochę zbawiennego cienia.

Jeszcze kilka dni temu planowałem jedną pętlę, lecz namówiony przez koleżankę Asię - przed startem nastawiłem się raczej na dwie. Może nie tyle namówiony, co z nastawieniem „Asia zrobi, a ja nie zrobię?”. Dwa tygodnie temu oboje pokonaliśmy 104 km na Rzeźniku Ultra. Wiem, krótka regeneracja, ale do Ozorkowa podszedłem trochę na zasadzie „48 km? Potrzymajcie mi piwo!”. To miał być dla nas taki mocniejszy trening...

Biegłem tu już dwukrotnie, oba razy w upale. Dwa lata temu na długiej trasie po doskonałym rozegraniu taktycznym udało mi się złamać 5 godzin. Dziś chyba temperatura jest najwyższa z moich dotychczasowych startów. Asia od razu wyrwała do przodu. Na pętli są trzy bufety, na każdym polewam się wodą i biorę półlitrową mineralną do popijania. Na zakrytych leśnych duktach jest nieznośnie parno po wczorajszej ulewie. Znów piaszczyste polne drogi, łagodne ale ciągnące się w nieskończoność podbiegi, długie proste w bezlitosnym odkrytym słońcu.

Biegnie mi się na ogół dobrze, ale pod koniec okrążenia nasza życiodajna gwiazda już daje mi się mocno we znaki. Temperatura osiągnęła około 30 stopni. Na mecie, czyli moim półmetku, mimo to jestem kilka minut szybciej (2h19'), niż przed dwoma laty. Niestety jest to początek kryzysu, który potrwa do końca. Tempo bardzo spada, piję ile się da, na szczęście żele oraz serwowane na punktach banany i kostki cukru jakoś wchodzą. Ani na chwilę nie przechodzę do marszu - taki test charakteru - a bufety też ogarniam w biegu albo zatrzymuję się tylko na kilka sekund.

Mimo znacznego zwolnienia na drugim kółku wyprzedza mnie tylko jeden zawodnik, a ja przeganiam kilku przeplatających bieg marszem, czyli moja strategia „powoli, ale równo” chyba jest dobra. Zaciskam zęby i zmuszam się do napierania. Mój ugotowany na twardo mózg zaczyna bawić się w dziwne słowotwórstwo. „Totalny umęcz” i „wyniszcz” to niektóre z określeń przychodzących mi do głowy. Pozostałe nie nadają się do zacytowania.

Przed skrętem na północ do mety jest 2,5 km asfaltowej prostej, cały czas po rozgrzanej patelni. To najtrudniejszy psychicznie odcinek. Kto miał zostać z tyłu ten został, a przed sobą od dawna widzę tę samą trójkę cisnącą Gallowayem. Nadrabiam do nich dystans kiedy idą, lecz ponownie mi uciekają przy każdym podbiegnięciu. Serce by chciało ich dogonić, ale ciało odmawia posłuszeństwa. Na ostatnim kilometrze próbuję rozpaczliwym zrywem dorwać ostatniego z nich, lecz on też przyśpiesza.

Meta jest długo oczekiwanym wybawieniem. Czy to zbieg okoliczności, że kiedy przebiegam przez bramę po 5h09' od startu, z głośników leci "Hope of Deliverance" Paula McCartneya? Po odebraniu medalu chwiejnym krokiem idę w cień jednego z namiotów obsługi i na kilkanaście minut zalegam na trawie. Upał nauczył mnie pokory. Niby się tego spodziewałem, ale nie do tego stopnia. Mimo wszystko, moja satysfakcja z ukończenia biegu w tych warunkach jest chyba nawet większa od zmęczenia...

W namiocie wraz ze mną dochodzi do siebie Kamil z Pabianic, który wpadł na kreskę pół minuty przede mną. To ten, którego bezskutecznie goniłem. Pierwszy raz w życiu pobiegł taki dystans. Pod koniec, tak jak ja, marzył już tylko o ukończeniu. Nie ma jednak dosyć takich wysiłków i we wrześniu planuje start w ultramaratonie wokół Jeziora Sulejowskiego.

W międzyczasie dochodzą do mnie wieści, że Asia Adamska wygrała 48 km wśród kobiet z fantastycznym czasem 4h28! Kiedy ją chwilę później spotkałem, wyglądała świeżo jakby przetruchtała kilka kilometrów w chłodzie i cieniu. Już któryś raz stwierdzam, że ona jest zrobiona z tytanu! Następna z dziewczyn, Marta Zięba, dobiegła równo godzinę po niej. Dobrze się biegło, cień w lesie pomógł - powiedziała. Rok temu osiągnęła tu lepszy czas, dzięki temu że było zdecydowanie chłodniej.

Zgodnie z tradycją co roku specjalną nagrodę otrzymuje zawodnik, który przybywa do Ozorkowa z najdalszej odległości. Teraz rekord wszechczasów w tej kategorii pobił Amerykanin Jonathan Garcia, pracujący w Polsce nauczyciel angielskiego. Wcześniej w swojej ojczyźnie przebiegł dwa maratony, już u nas kilka następnych, a także krynicki Bieg 7 Dolin. Warunki pogodowe w Ozorkowie, choć trudne, nie były dla niego nowością, ponieważ pochodzi z gorącego Teksasu. Poza tym dziś się nie przemęczał, zającując początkującemu polskiemu koledze.

Na dłuższej trasie najszybszy był Zbigniew Wojtysiak (3:39:43), nieznacznie wyprzedzając Arkadiusza Kaszubę (3:41:47) i Miłosza Sochę (3:42:08). Najlepszą z pań była wspomniana Joanna Adamska (4:28:12) przed Martą Ziębą (5:28:43). Na najniższym stopniu podium stanęły wspólnie dwie seniorki, które postanowiły pokonać trasę razem: Jadwiga Wiktorek i Małgorzata Frankenberg (6:15:10). Tylko pozazdrościć kondycji! W tych ekstremalnych warunkach na drugie kółko zdecydowało się tylko 70 spośród 272 startujących.

Jedno okrążenie najszybciej przebyli: Daniel Matusiak (1:38:45), Maciej Konwerski (1:42:01) i Mateusz Jaszczak (1:43:37) oraz Katarzyna Oleś (1:41:55), Agnieszka Antczak (2:09:46) i Ewą Wonko (2:11:52). Zawodnicy z pierwszych trójek z obu dystansów oprócz pucharów otrzymali cenne nagrody rzeczowe, co jest ozorkowską tradycją.

Wyjątkowo spieszył się na metę 24 km zdobywca 7. miejsca Bartłomiej Sobecki, znany łódzki organizator biegów (InesSport), ponieważ musiał dopilnować swoich obowiązków związanych z pomiarem czasu. Wspominając niedobór górskich ultrabiegów w centralnej Polsce, już teraz zaprosił wszystkich na Ultra Kamieńsk - pierwszą taką imprezę 3 października na hałdzie bełchatowskiej odkrywki, gdzie trenują łódzcy i piotrkowscy ultrasi odnoszący sukcesy w górach.

Komandor Supermaratonu Piotr Banasiak wspomniał, że pomysł na imprezę wziął się z długodystansowych marszobiegów, na które jeździł z kolegą w różne części kraju. Charakterystyczną cechą ozorkowskiego biegu jest łagodny limit czasu, pozwalający każdemu zdrowemu i w miarę sprawnemu człowiekowi pokonać przynajmniej jedno okrążenie. Trasa nie jest wydłużona do okrągłych 25/50 km, ponieważ stali bywalcy lubią porównywać swoje wyniki z kolejnych startów. Rosnące zainteresowanie zmusiło od niedawna do wprowadzenia ograniczeń ilości zawodników, jednak poza tym niewiele się zmienia. Po co zmieniać coś, co jest dobre - zakończył. Osobiście potwierdzam te słowa. Wystartowałem tu już po raz trzeci i na pewno nie był to ostatni raz.

Kamil Weinberg