Adam Alker - blog biegapan.com

 

Adam Alker - blog biegapan.com


Opublikowane w wt., 29/07/2014 - 11:53

Z wykształcenia filozof, z zawodu kierownik przedsięwzięć informatycznych. Od zawsze związany ze sportem - instruktor rekreacji ruchowej. Po wielu latach zrezygnował ze wspinaczki skalnej i górskiej na rzecz biegania. Swoją przygodę z biegami górskimi oraz ultra rozpoczął rok temu, równocześnie zakładając bloga o takiej samej tematyce. Na blogu można znaleźć relacje z ciekawych imprez biegowych oraz triathlonowych, testy sprzętu biegowego, recenzje książek oraz wiele innych informacji przydatnych biegaczom.

 

Prawdziwa rywalizacja zaczyna się od setnego kilometra

Słów kilka o ultramaratonie górskim – Transjura 2014

- Cześć! Podwieziesz mnie do Krakowa, czy mam wziąć pociąg? - No, podwiozę. – Odparł męski głos w słuchawce. Kilka godzin później jechali we dwóch ze Śląska na stadion WKS-u w Krakowie, gdzie znajdowało się biuro zawodów: Transjura 2014. 

Z przymrużeniem oka, to takie polskie Western States 100, czyli kultowy amerykański wyścig rozgrywany na dystansie stu mil. W tym roku zawody odbywały się po raz czwarty, a cała impreza została rozszerzona o kilka nowych startów biegowych i rowerowych. Adam odebrał pakiet na trasę Basic – około 170km wzdłuż Jury Krakowsko-częstochowskiej – a w nim parę ulotek, mapa z zaznaczonym przebiegiem trasy, słowny opis trasy oraz pamiątkowe skarpety trialowe. Do startu pozostała jeszcze ponad godzina. Zawodnik raz jeszcze sprawdził, czy spakował dobrze sprzęt: wiatrówka, folia NRC, 4xbaton energetyczny, 4xżel, dowód osobisty i pieniądze, czołówka, buff, skarpety i t-shirt na zmianę, telefon, bukłak. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu.

Dokładnie rok temu od tych zawodów rozpoczął swoją przygodę z dłuższym bieganiem, wcześniej rzadko przekraczał dystans 10km. Wtedy, z powodu opóźnienia przyjazdu pociągu, ledwo zdążył na start i na szybko przepakowywał rzeczy z torby do plecaka biegowego. Inna spraw, że kompletnie nie wiedział wtedy, co należy ze sobą wziąć. Nauczony doświadczeniem, tym razem tego błędu nie popełnił. Po sprawdzeniu szpeju i zapoznaniem się z układem trasy spokojnie złożył w depozycie torbę, która miała na niego czekać na mecie w Częstochowie. Do godziny 21:00, czyli godziny startu pozostało czterdzieści minut; była to najwyższa pora by przetransportować się ok. 3 km dale,j na miejsce rozpoczęcia trasy.

Mimo późnej pory słońce ciągle dawało o sobie znać. „Oby w nocy nie było burzy” pomyślał, patrząc w niebo. Spokojnym krokiem przeszedł przez Bronowice, do ulicy Filtrowej. Na starcie czekała już niemała grupa zawodników. Ta edycja Transjury różniła się od pozostałych tym, że spora część trasy była lepiej, bądź gorzej oznaczona przez organizatora (taśmą lub farbą). Nadal jednak, podstawą było poruszanie się według danych szlaków. Nie da się ukryć, iż znaczącą przewagę zyskiwały wszystkie te osoby, które korzystając z urządzeń GPS mogły z łatwością kontrolować przebieg trasy. Reszta była zdana na mapę, kompas i słowny opis drogi. Adam był pewny siebie. Ciężko pracował od początku sezonu nad wieloma aspektami podczas treningów.

Chciał ukończyć zawody w okolicy 20h, co dałoby mu miejsce na podium. Obmyślił sobie następującą taktykę: pierwsza godzina ma być bardzo szybka – trzeba wykorzystać fakt, że będzie jeszcze widno; druga i trzecia powinna być nieco wolniejsza, ale nadal mocna; od północy do świtu można zwolnić; po to by później trzymać równe tempo tak długo, jak będzie to możliwe. Przez całe zawody bez postojów (poza PK, gdzie trzeba było nabrać wodę) i dopóki będą siły, to każdy podbieg jest wykonywany w biegu. Wiedział, że na takich dystansach, nie tyle ważne jest szybkie, co równe tempo. Mimo to chciał spróbować zadziałać w ten sposób. Celem nie było tylko ukończenie zawodów, celem był atak na wysoką pozycję.

Odliczanie i START. Ruszył żwawym tempem w okolicy 4:20/km, ku swemu zdziwieniu zostawiając wszystkich w tyle. Rychło okazało się, że oznaczenia były miłym dodatkiem, ale jest to element, nad którym trzeba zdecydowanie popracować w kolejnych edycjach. Po około 2km dobra droga przeszła w bieg na przełaj przez polany z trawą po pas, po szyję. Bardzo nie lubił biegać w takim terenie i to z prostego powodu – nigdy nie było wiadomo, gdzie stawia się kolejne kroki w gąszczu traw. Po 9 km na pierwszym PK melduje się jako pierwszy (z 5 minutową przewagą nad 2-gim zawodnikiem), podaje swój numer startowy i skręca w las. Od tego momentu trzeba już było biegać ze światłem. Z rzadka spoglądał na mapę, posiłkując się oznaczeniami na drzewach. I to go – dosłownie – zgubiło. Mknąc między drzewami nie zauważył właściwego skrętu i pobiegł za daleko. Gdy się odnalazł, miał już ponad 3km bonusu. Zaklął, miną kilku innych zawodników i przyspieszył tempa. Za wszelką cenę chciał odrobić straty. Wtedy nie zdawał sobie sprawy, że nie było to do końca rozsądne. Nawiasem mówiąc, ciekawym jest, że długie dystanse zazwyczaj wygrywają (lub są w czołówce) osoby starsze, z doświadczeniem, które nad młodzieńczy pośpiech przekładają miarowe, wolniejsze tempo.

Godzinę później stracił kolejny kilometr, popełniając banalny błąd nawigacyjny, jednak nadal nie zwalniał i ciągle biegł w samotności. Przed drogą na Bolechowice myli się po raz trzeci i dość sfrustrowany napiera dalej. Gdzieś za 20-tym kilometrem, na leśnym zbiegu nocną ciszę przerwał wulgarny okrzyk wydobyty z jego ust. Niefortunnie potknął się o korzeń i odnowił kontuzję stawu skokowego. Zacinał mocno zęby, lekko zwolnił i biegł dalej, mając nadzieję, że „jakoś to rozbiega”. Z Bolechowic kierował się na Będkowice, gdzie dość dużo osób pomyliło kierunek i zamiast biec w stronę Ogrodzieńca, skręcało w lewo na Brandysówkę. Tuż za drogą krajową nr 94 znajdował się drugi PK (29 km). Zameldował się tam jako 7 z niewielką stratą do reszty. Niestety, wcześniejsze pomyłki nawigacyjne nie mogły pójść bezkarnie. Szybko napełnił bukłak, wziął banana i ciastka i ruszył przed siebie, spożywając posiłek w ruchu. Wiedział, że za nim biegnie spora grupa zawodników i chciał powiększyć nad nimi zapas. Po drodze wyprzedził jeszcze jednego z rywali.

Do kolejnego PK miał koło 25 km. Bez większych przygód posuwał się naprzód, delektując się cichą i pięknie rozświetloną przez gwiazdy nocą. Tylko od czasu do czas dało się słyszeć to z lewej, a to z prawej jakiś szmer dobiegający z lasu, a światło czołówki w oddali rozświetlało dwa małe, nieruchome punkciki, które okazywał się być ślepiami zwierzaków. Duża część duktu była z górki, co znacząco ułatwiało bieganie. Adam tak się rozpędził, że na skrzyżowaniu skręcił w złą stronę. Kolejne 10 min straty i odrabianie. Przed 50 km, na skraju lasu, gdy już z wolna robiło się widno pomylił się przed ostatni raz, ale kosztował go on najwięcej siły i nerwów. Trasa wiodła przez pola uprawne i planowo odbijała w pewnym momencie na północ. Był to bardzo mylny punkt, na który nabrało się wiele osób. Gdy ultras uświadomił sobie, że jest już poza trasą, zaczął trawersować przez pola uprawne, brodząc w błocie. Buty robiły się co raz cięższe.

Jest! Wreszcie dotarł na szlak. Nie zważając na pierwsze przejawy zmęczenia, wyrównał tempo i biegł dalej, wyczekując następnego PK. Trawa była już w pełni przesycona rosą, bez pardonu pozostawiając ją na butach zawodników. Jeszcze kilka podbiegów, (dzięki, którym można było zwiększyć przewagę nad konkurencją, która maszerowała) i upragniony punkt na 53 km, choć ze wskazań zegarka miał już za sobą koło ponad sześćdziesiąt. Banan, pomarańcza, coś słonego i dolewka. Jest 5. pozycja, czyli udało się kogoś przegonić.

Kolejny cel – Wolbrom. Trasa wpierw wiodła przez wioskę, następnie skręcała w niewidoczną ścieżkę przez łąki. Tu pomylił się po raz ostatni. Tym razem przyczyną nie była prędkość, a brak koncentracji. Stracił jakieś 5min, aż wreszcie wszedł na właściwą ścieżkę, brnąc w wysokiej trawie, gdzieniegdzie taplając się w wodzie po kostki. Na wschodzie właśnie pojawiało się słońce, dodając blasku okolicy i zwiastując gorący dzień.

68 km i Wolbrom, gdzie miała czekać gorąca zupa i kawa. Jedyny ciepły bufet na trasie. Zupa była, ale z pewnością nie gorąca. Dużo zawodników odbywało na tym punkcie dłuższą przerwę. Wiedział o tym i chciał to przekuć na swoją korzyść. Obmył osoloną potem twarz, uzupełnił prowiant i ruszył do Smolenia. Od tego momentu już więcej nie zgubił trasy, ale popełnił przy tym największy błąd taktyczny. But był mokry, stopa wilgotna, a słońce żwawo wschodziło, otulając wszystko w swoim zasięgu kocem ciepła. W takich warunkach bardzo łatwo o oparzenia nóg. Jeśli doda się do tego buty, których właściwości wentylacji stoją co najwyżej na średnim poziomie, to dramat staje się naprawdę realny. Zasady Transjury są bardzo surowe – nie można korzystać z pomocy osób trzecich oraz nie można na trasie zostawiać swojego depozytu. To oznacza, że przez cały czas trwania zawodów można liczyć tylko na to, co ma się w plecaku. Wracając, błędem było to, że nie osuszył stóp i nie zmienił cienkich, przemoczonych kompresyjnych skarpet na miękkie i suche skarpety trialowe. Kolejny punkt był za około 18 km. Na tym odcinku bieg już często przeplatał z marszem. Pojawił się stary ból w kolanie, a z każdym kolejnym krokiem stopy dawały sygnał, że chętnie zanurzyłyby się w lodowatej wodzie.

Choć przez cały tydzień starał się aktywnie regenerować i wysypiać, to na tym etapie po samotnej podróży, od czasu do czasu przymykały się mu oczy, a przed nim jeszcze połowa trasy. Odcinek do PK w Smoleniu (85 km) przeszedł dość spokojnie, a Adam nadal trzymał się w okolicy 5-go miejsca. Szybka dolewka, łyk biedronkowej coli i dalej przed siebie do Żerkowic. W okolicach 90 km po raz pierwszy podczas tych zawodów dołączył do innych zawodników. Kilka wspólnych kilometrów i wymiana doświadczeń na moment złagodziły narastający ból. Razem dobiegli do Ogrodzieńca. Tu wreszcie zdecydował się na stop i zmianę skarpet. Wiedział, że już jest za późno, ale nie chciał się poddawać. Ból wynikający z poddania się, jest zawsze większy od tego fizycznego. Z trudem zzuł buty i ściągnął obcisłe podkolanówki. Stopy były lekko spuchnięte i pomarszczone jak po kąpieli. Między palcami i na krawędziach pojawiły się małe bąble. Lekko je rozmasował i założył suchą parę. Było jakby lepiej, ale do końca zawodów nie wyzbył się już swojego nowego kompana – bólu. PK w Żerkowicach był źle oszacowany; rzeczywiście znajdował się 3,5km dalej niż podał organizator. Był to planowo 100 km trasy. W zeszłym roku właśnie w tym miejscu, po ponad 10h biegu w burzy poddał się i zrezygnował z dalszego biegu. Na punkcie był przekonany, że ma jeszcze sporo wody w bukłaku i jej nie uzupełnił. Ten brak koncentracji i w konsekwencji fatalna decyzji szybko odbiła się na zawodniku.

Jeszcze przed Okiennikiem wyprzedził grupkę biegaczy (od Wolbromia trasa była wspólna dla kilku startów) i samotnie dostał się na Górę Łężec. Podczas zbiegu minął jeszcze kilku zawodników i kierował się w stronę Mirowa i Wielkiej Góry. Wnet skończyła się woda w bidonie, a słońce od kilku godzin nieludzko przygrzewało i nie miało zamiaru przestać. Gdzieś na 113 km ( 128 u Adama) rozpoczął się kryzys. W ustach zrobiło się sucho. W okolicy nie było żadnego czynnego sklepu, a przynajmniej żadnego nie zauważył. Przeszedł w marsz, tak by nadmiernie się nie pocić. Miał ochotę się poddać, położyć na środku drogi i tak leżeć w bezruchu. Jednak jakiś wewnętrzny głos rozsądku mu na to nie pozwolił.

W pewnym momencie dostrzegł małe źródełko wychodzące ze skały. Łapczywie się na nie rzucił i zaczął zwilżać usta i połykać wodę. Ta chwila orzeźwienia dodała mu minimalną ilość otuchy potrzebną do dalszej wędrówki. Miał naprawdę dosyć, ale nie chciał odpuścić – w końcu od celu dzieliło go tylko 55 km. To PK za Wielką Górą dotarł, dając się wyprzedzić kilku osobom; spadł gdzieś w okolice dziesiątki, ale wynik nie miał już dla niego znaczenia, chciał tylko dotrzeć do mety i położyć się spać. Po raz pierwszy po ponad 135 km usiadł na 5 min. Ledwo wstał, mięśnie się zastały. Z prawego kolana promieniował ostry ból, a stopy piekły jak diabli. „Dasza radę, dasz radę ziomek” powtarzał sobie w duchu i ruszył dalej. Od tego momentu już niemal nie biegał, nie był w stanie. Starał się maszerować bardzo szybkim krokiem. Głośno odliczał rytm i stawiał kolejne kroki. Ta technika pozwalała mu odwieźć myśli od bólu i skupić się na celu. Wcześniej próbował się rozciągać, ale to nic nie dawało. Irytował go fakt, że miał dużo siły, spokojny oddech, a poruszał się jak sparaliżowany. Z każdym kilometrem było co raz gorzej. Patrzył na plecy zawodników z krótszej trasy, którzy go mijali. Nie był w stanie dotrzymać im kroku. Trasa była banalna technicznie, w normalnych warunkach pokonałby ją w tempie 4min/km. Teraz starał się nie przekraczać 12 min.

PK w Ostrężniku (132 km). Stąd miało być już „z górki”. Kolejny PK za 15 km, potem jeszcze dwa i meta. Odparzenia na stopach zatrzymywały go co kilka kilometrów. Tylko stojąc mógł przynieść jakąkolwiek ulgę nogom. Starał się oszukać mózg i zajmować go innymi sprawami. Podśpiewywał sobie: „Nieważne, że boli noga, nieważne że bolą dwie, nieważne że nie mam mocy, ja i tak nie poddam się!”. Czasem pomagało, ale na krótko. Gdy zaczęło się ściemniać i ponownie założył czołówkę, dostrzegał w okolicy wzroku dziwne przedmioty. To kamyk przypominał jakiegoś stworka, to znów gałęzie były łudząco podobne do mistrza Yody. Gdzie by nie spojrzał, widział różne kształty, które zawsze coś przypominały. Przez moment miał też wrażenie, że ktoś go śledzi, świecąc mu po plecach, jednak ten majak szybko przeszedł. Pacnął się porządnie kilka razy po twarzy, by się wreszcie otrząsnąć. W ten sposób dotarł do PK w Przymiłowicach (147 km). Usiadł tam na parę minut. Napił się kawy, która momentalnie, choć na krótko, dodała mu energii i zbierał siły na następne 9 km. Ruszył przed siebie kuśtykając. 

Jedna noga mozolnie włóczyła się za drugą. Nie chciał rezygnować, cel był już tak blisko. Miał mnóstwo czasu do upływu limitu, oby tylko dotrzeć do mety. Przez myśl mu przeszło, że mógłby uciąć sobie drzemkę w lesie, taką na godzinę lub dwie. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę, że finał tego byłby fatalny – prawdopodobnie nie potrafiłby nawet wstać z ziemi o własnych siłach. Fizycznie był już wrakiem, psychicznie prawie. Odliczał kroki do tysiąca, stawiając sobie za cel dojście do wyznaczonych wcześniej w terenie punkcików. Będąc kilometr od kolejnego PK, usiadł na wysokim chodniku, tuż obok kapliczki z Maryją i zdjął buty. Jedna skarpeta była zaczerwieniona na pięcie, druga w okolicy małego palca. Zdjął je i zobaczył masę ogromnych pęcherzy. Teraz nic nie mógł z nimi z robić. Kolano było lekko spuchnięte. W plecaku nie miał już jedzenia. Została tylko woda. Powoli wyciągnął telefon i wybrał numer do żony.

- Hej! – Zagaił. - Jest fatalnie, ledwo chodzę, ale chcę dojść do kolejnego punktu, może jak tam coś zjem i odpocznę, to ogarnę te ostatnie 15km. Jakby jednak mi się nie udało, to przyjedziesz i mnie zgarniesz?

- Tak. Mogę już wyjechać. Czemu wcześniej nie zrezygnowałeś? – odpowiedziała mu zatroskanym i jednocześnie rozłoszczonym głosem.

- Nie mogłem. Nie mogłem się poddać. Napieram dopóty, dopóki mogę postawić krok, choćby taki mały. Mam tu sobie coś do udowodnienia i poddam się bez walki.

Założył buty i jeszcze wolniejszym krokiem ruszył pod górę do Kamiennych Dołów. Może 100 lub 200 metrów przed bufetem stało się najgorsze. Rzeczywiście nie był już w stanie iść dalej. Organizm odmówił posłuszeństwa. Próbował się jeszcze zmobilizować, ale bez skutku. Owinął się kocem termicznym i położył na trawie. Przez następną godzinę czekał na transport, co raz dygotając z zimna. Od sukcesu dzieliło go zaledwie 15 km. Swoją przygodę skończył w szpitalu; odwodniony i przegrzany organizm domagał się pomocy. I choć pierwszy dzień odsypiał, już w następny, z kroplówką podpiętą do żyły robił spięcia brzucha na łóżku i wznosy łydek przy ścianie. Tylko tyle dał radę w tej chwili.

Przegrał rywalizację, ale sam start był jedną z najlepszych lekcji, jakie mógł otrzymać. Dowiedział się bardzo wiele o sobie, o tym gdzie przebiegają granice jego wytrzymałości. Choć nie było to rozsądne, to nie dał się złamać i szedł naprzód, wystawiając cierpliwość bliskich na ciężką próbę. Biegi ultra uczą pokory, jeden prosty błąd gdzieś na początku/połowie trasy może mieć kategoryczne znaczenie kilkadziesiąt kilometrów dalej, gdzie mogą już panować inne warunki, a trasa może nabrać innego charakteru. Stąd nie bez kozery można powiedzieć, że prawdziwa rywalizacja zaczyna się dopiero po setnym kilometrze.

Dziękuję mojej rodzinie: Sandrze i malutkiemu Tymoteuszowi za cierpliwość, tolerancję i zrozumienie, które mi okazują każdego dnia, kiedy wychodzę na trening oraz podczas zawodów. Bez waszego wsparcia nie miałoby to sensu, bez was zabrakłoby mi siły.

Adam Alker - blog biegapan.com

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce