Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)

Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)


Bieg 7 Dolin z perspektywy początkującego ultramaratończyka

7.9.2013 – godz. 2.30. Wstaję z większym entuzjazmem niż zazwyczaj do pracy. Tego dnia chcę poczuć smak adrenaliny w scenerii Beskidu Sądeckiego. Z perspektywy czasu już wiem, że Bieg 7 Dolin (B7D) to propozycja dla tych, którzy lubią wczesne pobudki, arcytrudne trasy i góry o każdej porze dnia i nocy. Dystans 100 km i różnica wzniesień 4500 m robi wrażenie nawet na zaprawionych maratończykach i ultrasach.

Wieczór poprzedzający start obfitował w wiele atrakcji przygotowanych dla uczestników Festiwalu Biegowego i ich rodzin – targi expo, wykłady sportowców, atrakcje dla dzieci. Po odbiorze pakietu startowego i zapisaniu córeczki na Bieg Deptaka, mając w myślach dystans z jakim od 4.00 rano przyjdzie mi się zmierzyć, spędziłem wieczór na wykładzie prof. G. Kołodko.O ile podczas studiów raczej stroniłem od wykładów, to tym razem zająłem najlepsze miejsce w audytorium. To właśnie przykład Profesora, jak i mój własny, uświadomił mi, że sport jest kwestią siły charakteru i samodyscypliny. Nie ma żadnego wytłumaczenia na brak czasu i nadmiar obowiązków. Moja przygoda z biegami ultrai triathlonem rozpoczęła się po tym jak powiększyła mi się rodzina, przybyło obowiązków domowych, a sprawy zawodowe przybrały na intensywności. Można powiedzieć, że zastosowanie znalazło tutaj stare chińskie powiedzenie - jeśli nie masz czasu to znajdź dodatkowe zajęcie – a z pewnością lepiej zaplanujesz swój czas.

Po wykładzie, pokrzepiony osobistą rozmową z Profesorem o pasjach sportowych,  powróciłem do hotelu. Prawie do 24.00szykowałem rzeczy na punkty przepakunkowei zaopatrzenie plecaka w niezbędny ekwipunek.

Dźwięk budzika o 2.30 wyrwał mnie z niespokojnego, i niezbyt długiego snu.

Ostatnie przygotowania, rozgrzewka i głos spikera Pana Bogdana Saternusa o 4.00 dał sygnał do startu. Ileż on kawy musiał wypić, aby uzyskać o tej porze tak energiczny głos!

Po rozpoczęciu bieguz krynickiego deptakapodążaliśmy niczym świetliki za poświatą naszych czołówek. Niesamowity widok – setek ksenonowych lampek.

Po przejściu na dukty leśne droga stała się wyraźnie węższa – w warunkach ciemności wymagało to dużego skupienia i kontroli każdego kroku. Już początkowe podbiegi na Jaworzynę Krynicką pozwoliły mi wejść w optymalny rytm – tętno ustabilizowało się, nogi zaczęły boleć tak jak powinny, oddech był szybki ale bez zadyszki. Wpadłem w ultramaratoński trans.Pierwsze kilometry minęłydość szybko, ale z niecierpliwością oczekiwałem wschodu słońca. Na szczycie Jaworzyny przepiękny widok, skąpanego w słońcu Beskidu, wynagrodził mi trud podbiegu.

Na punkcie odżywczym w schronisku „Łabowska Hala” niczym na wystawnym bankiecie zamówiłem kawę, herbatę, słodycze, owoce. Szybki all inclusive i ruszyłem do przodu, tzn. jak zwykle pod górę. A dalej nie było łatwo, męczące stały się zbiegi, szczególnie ten w kierunku Rytra. Po nim zaczął się jeden z niewielu płaskich odcinków z lekkim podbiegiem do pierwszego punktu przepakunkowego.

Na asfalcie choć na chwilę poczułem smak tempa maratońskiego i przeniosłem się w świat bardziej mi bliski – maratonów ulicznych. Ta przyjemność nie trwała jednak długo. Na trasiesłyszałem chlupanie wody z plecaków typu camelback. Przez chwilę nawet zastanawiałem się czy to nie bulgotanie mojego żołądka. Znowu podbieg w kierunku Schroniska „Hala Przehyba” i tasowanie się z innymi uczestnikami. Zasięg wzroku na stromych wejściach ograniczał się doparu metrów.Podobnie było z myślami – nieustanne negocjacje z samym sobą – jeszcze tylko ten podbieg, a od szczytu nagroda…

Sił z czasem ubywało, brak żywności dawała się we znaki nie tylko mięśniom. Miałem problem, bo już od dłuższego czasu praktycznie nic nie miałem w ustach.To mało przyjemne uczucie, kiedy organizm czerpie energię z zapasów tłuszczu lub co gorsza z tkanki mięśniowej. Do dziś nie wiem co by było, gdyby nie uprzejmość ludzi z okolicznych wiosek, którzy poczęstowali mnie wodą i kompotem.Dodatkowąporcję sił odzyskałem, gdy tuż po pokonaniu trudnego zbiegu zEliaszówki do Piwnicznej, napotkani funkcjonariusze zabezpieczający trasę, powiedzieli, że pozostało zaledwie1,5 km do bufetu. Na przepaku uzupełniłem zapasy. Właśnie ten punkt w Piwnicznej okazał się przełomowy. Kilku uczestników zgłosiło chęć zakończenia biegu na 66 km. Kuszące i dla mnie - przecieżmiałbym zaliczony B7D, medal ten sam, tylko dystans krótszy. Wystarczy zgłosić sędziemu technicznemu. Wówczas przypomniałem sobie chwile, gdy w srogie,zimowe poranki wychodziłem na treningi, zamiast pozostać w ciepłym łóżku. I po co to było? Żeby terazsię poddać? Nigdy w życiu! Ruszyłem dalej w trasę przez Łomnicę. Niespodziewanie szybko nadszedł kolejny kryzys. A może jednak warto zakończyć już bieg? Tylko pytanie co dalej, przecież pokonałem  3/4 dystansu, już niedługo będzie po wszystkim. To nic, że każdy następny kilometr jest coraz dłuższy.

Przypływ euforii przyszedł na przedostatnim punkcie odżywczym –pokrzepiły wyniki zwycięzców, skosztowałem pysznych bananów i rodzynek,które smakowały niebywale, pomimo długiego wylegiwania na słońcu.

W końcu nadeszła chwila prawdy – strome podejście na Wierchomlę. Przyjąłem taktykę aby się nie zatrzymywać – niezależnie jak będę spocony i jakie będzie czucie mięśniowe.Kolana, łydki i mięsień czworogłowy przeszły katorgę. A jednak udało się – osiągnąłem szczyt! W nagrodę krótki odcinek zbiegu łąkami, który szybko zmienił się w kamienisty.Trzeba było zwolnić- ja nie należę do szaleńców, którzy pędzą po niepewnym gruncie i tym samym podejmują ryzyko kontuzji tuż przed metą.

Ostatni punkt odżywczy to już dla wielu pytanie o metę. Pozostałe 12 km, pomimo faktu, że trzeba wspiąć się jeszcze na Runek, to już dystans nie dłuższy niż codzienne wybiegania. Zakładałem, że pokonam go w ok. 1:50, kiedy wbiegałem na finalny odcinek uliczny wiedziałem, że jest szansa na 1:25, zaś cały wyścig poniżej 15 godzin. Sił przybyło w tempie geometrycznym. Ostatnie 300 m przebiegłem wraz z córeczką – ale nie biegnąc jak zwykle za rękę, lecz obejmując moją pociechę ze wszystkich sił. Końcówka – jak zwykle sprint. 14:55:45 – to ok. 6 godzin za zwycięzcą,ale nadal przed limitem.

Na koniec chciałbym wspomnieć o wszystkich bohaterach B7D – tych, którzy ukończyli bieg w ramach limitu, jak i pozostałych, którzy go przekroczyli, niemniej jednak pokonali swoje słabości. Dla amatorów, którzy traktują sport jako pasję pozazawodową i dodatek do licznych obowiązków, zaliczenie tak ekstremalnegobiegu to wielki wyczyn. Myślę, że po 4 edycjach B7D można powiedzieć, iż mamy już liczne grono „finiszerów” które określiłbym jako pokolenie B7D – cieszę się, że mogę do niego należeć.

 


Podziel się: