Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)

Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)


Jestem ultramaratończykiem!

"...nastała błoga cisza, nie czuję już bólu, pragnienia, głodu i zmęczenia, wsłuchuję się tylko w swój własny oddech i odgłos stawianych kroków. Koncentracja osiąga maksymalny poziom. Nagle, słyszę w oddali głosy... nie to nie możliwe, przecież mimo że tak blisko to jeszcze jednak tak daleko. To na pewno omamy spowodowane skrajnym zmęczeniem. Wraz z kolejnymi metrami glosy jednak stają się wyraźniejsze. Wdech, wydech, wdech, wydech nogi automatycznie podążają za wzrokiem i lądują tam gdzie jeszcze przed ułamkiem sekundy skupiał się on aby natychmiast obrać nowy punkt oddalony o długość kroku. W uszach coraz głośniej rozbrzmiewa najsłodsza muzyka. Donioślejsza i słodsza w swym brzmieniu od chórów anielskich. To głos spikera i oklaski kibiców. Łzy cisną się do oczu. To niemożliwe..."

Maraton... i co dalej?

Jest 30 września 2013 roku wbiegam na Stadion Narodowy i tym samym kończę swój pierwszy maraton. Dwa lata treningów przynoszą swój zamierzony cel.

Astma, która zdopingowała mnie do tego aby zacząć biegać dla siebie, znacznie mniej już doskwiera. Jednak początki nie były łatwe. Pierwsze treningi, których dystanse nie były większe niż 1 km a średnia prędkość nie przekraczała 8 km/h, kończyły się zwykle napadami kaszlu. Jednak upór i odpowiednio dobrany trening sprawdził się. Nawet 25-cio stopniowe mrozy nie przeszkadzały w przebiegnięciu 8-10 km po pokrytej śniegiem drodze. Byłem z siebie niesamowicie dumny że udało mi się to co jeszcze do niedawna było tylko w sferze marzeń.

No dobra, przebiegłem maraton i co teraz? Przeglądając kalendarz startów natknąłem się na relację z Biegu 7 Dolin. Od razu przykuła moją uwagę. Bieg po moich ukochanych górach, nie zważając na pogodę, na dystansie 100 km! Tak to jest to. Czytając kolejne strony, zdjęcia, relacje, i filmy co raz bardziej ten bieg mi się podoba.

Nie zwlekając długo trafiam na formularz rejestracji do Biegu 7 Dolin na internetowej stronie Festiwalu Biegowego. I tak 15 października otrzymuję na swoją skrzynkę mailową wiadomość o treści: "Drogi Zawodniku. Twoje zgłoszenie na Festiwal Biegowy Forum Ekonomicznego 2013 zostało przyjęte."

Trening czyni mistrza!

Jak się zabrać teraz za trening pod tak wymagający bieg? Wertuję strony www i fora dyskusyjne w celu znalezienia choćby namiastki planu treningowego od którego mógł bym zacząć. Niestety jeśli znalezienie treningu pod maraton to raptem kilka kliknięć zajmujących maksymalnie 30 sekund, tak z dystansem ultra po górach nie jest już to takie łatwe.

Zgodnie ze słowami "Jeśli czegoś nie ma w internecie to nie istnieje" znalazł się też plan treningowy na 100 km. Po dokładnym jego przestudiowaniu wygląda na to że jest możliwy do zrealizowania. Bieganie to jednak za mało jak na taki dystans i to po górach. Łączna suma podbiegów podczas tego biegu to prawie 4500 m. Dochodzę do wniosku że wizyty na siłowni będą już teraz niezbędne.

Po przedłożeniu trening biegowego, razem z personalnym trenerem, planujemy trening siłowy. Wygląda na to że przez większość czasu przygotowań do B7D treningi będą co dziennie! A gdzie praca, rodzina z małym dzieckiem na czele. Dochodzę do wniosku że chyba mnie trochę poniosło z tym ultramaratonem. No ale cóż marzenia i wyzwania są po to żeby je realizować.

Treningi zaczynam od 1 stycznia 2013, wcześniej tylko swobodne wybiegania i spacery aby utrzymać mięśnie w należytej formie. Każdy z nich zapisuję dzięki aplikacji aby wiedzieć jak dokładnie przebiega i czy na pewno poprawiają się moja aktualna dyspozycja. Robię to od kąd włożyłem pierwszy raz buty biegowe.

Tak mijają kolejne trzy miesiące. Trening bez względu na pogodę i samopoczucie. Staram się nie zaniedbywać obowiązków w domu a moja wyrozumiała żona pomaga mi jak tylko może.

Maraton...to ja biegam na treningach.

Nadszedł pierwszy poważny sprawdzian. Dwa maratony w dwutygodniowym odstępie. Maraton w Łodzi, mimo przeziębienia, udaje mi się pokonać w 3:23:17 co jest moim najlepszym czasem na dystansie 42 km 195 m. Dwa tygodnie później staje na starcie 12 Cracovia Maraton. Od początku do 35 km trzymam się jak przyklejony do "zajęcy" na 3:15. Później zdecydowanie zwalniam, traktuje ten biegi jako trening nie specjalnie nastawiając się na końcowy wynik. Jednak ku mojemu zdziwieniu pada nowa życiówka. Ale za to jaka. O całe 3 sekundy lepszy czas niż w Łodzi. To się nazywa powtarzalność wyników.

Pora na pierwszy poważny sprawdzian w górach. Na dzień dziecka zabieram całą rodzinę do Zakopanego na VI Wysokogórski Bieg im. dh Franciszka Marduły. Inaczej mówiąc, 25 km po Tatrzańskich szlakach o łącznej sumie podbiegów 1753 m. Wcale nie taka bułka z masłem. Tutaj zderzam się z realiami jakimi rządzą się tego typu biegi. Na pierwszym podbiegu tętno skacze do 180 zmuszając do marszu. Marsz pod górę, bieg z góry. Maksymalna koncentracja. To nie asfalt. Tutaj wystarczy jeden błąd i kończysz bieg. A to wszystko na "szarpanym" tętnie grubo przewyższającym normalne tętno treningowe. Jednak widoki i atmosfera, której trudno doszukiwać się na biegach płaskich, wynagradza trudy biegu z nawiązką. 3 h 51 min 36 sek później na mojej szyi zawisa pierwszy medal z biegu górskiego. Czuje dumę.

Z miesiąca na miesiąc wybiegania są coraz dłuższe. Początkowe 200-250 km miesięcznie, przekracza już 400 km. Siłownie zastąpiły już biegi w terenie. W miarę możliwości trasy o jak największym przewyższeniu. W szczycie treningu dochodzi do sytuacji kiedy w sobotę biegam 35 km po górach żeby w niedzielę dołożyć 45 km po lokalnych miejscowościach w też nie płaskim całkowicie terenie (różnica wysokości 800 m).

40 stopni na grani

Po siedmiu miesiącach przygotowań, przyszła pora na zapoznanie się z trasą biegu 7 Dolin na pełnym dystansie. Całą trasę podzieliłem na cztery etapy:

1. Krynica-Zdrój - Rytro - 35.5 km

2. Rytro - Piwniczna-Zdrój - 30.5 km

3. Piwniczna-Zdrój - Mała Wierchomla - 10.7 km

4. Mała Wierchomla - Krynica-Zdrój - 23.3 km

Końcem lipca zjawiłem się razem z żoną i Julkiem na, bardzo tłocznym o tej porze roku, "Deptaku Krynickim". Mimo gorąca jakie upałów jakie można było odczuć w tym okresie wakacji udało mi się przebiec pierwszy etap poniżej 4 godzin.

Start drugiego etapu, a zarazem pierwszy przepak, mieścił się przy Hotelu Perła Południa. Dokładnie w samo południe wyruszyłem z pod niego na, moim zdaniem, kluczowy fragment biegu. Limit czasowy na tym odcinku był bardzo wyśrubowany i pokonać go w nim, mając już ponad 35 km za sobą, będzie nie lada wyczynem podczas startu. Upał, którego doświadczyłem podczas wcześniejszego zapoznawania się z trasą, wypadał blado do panujących teraz temperatur. Zapowiadał się niezły wycisk. I rzeczywiście taki był. Kiedy wybiegałem z zacienionego fragmentu, tuż po pokonaniu najwyższego punktu na trasie jakim była Radziejowa (1266 m n.p.m.), czułem jak bym się znalazłem w sercu Sahary. Ponad 40 stopni na grani! Moją głowę wypełniała tylko jedna myśl - oby to się nie powtórzyło we Wrześniu.

Ostatnie dwa etapy połączyłem w jeden ciągły. Napawałem się widokami panującymi na trasie, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów dotyczącej jej przebiegu. Wiedziałem że za dwa miesiące nie będzie to już takie łatwe. Dosyć strome podbiegi i bardzo czujne zbiegi przesądzają o tym że koncentracje na tym odcinku na pewno będę przedkładał nad szybkość.

"Przepraszam, gdzie można odebrać pakiet startowy"

Krynica wita ponownie pięknym słońcem i tłumem ludzi. Tym razem jednak kuracjusze i rozbrykane dzieciaki na wakacjach zastąpieni są przez biegaczy. Widać ich praktycznie wszędzie. Tutaj kolorowe peruki, tam kilkoro biegaczy ubranych w narodowe stroje. Gdzie indziej cała gromada reprezentująca młode pokolenie w jednolitych strojach, dzwoniąca medalami które kołyszą się im na szyi. Rozpiętość wiekowa, napotykanych po drodze fanatyków biegania, jest naprawdę imponująca. Nawet ci co ukrywają się w "cywilnych ubraniach" zdradzają swoją przynależność do tego grona, kolorowymi, lekko przytartymi butami biegowymi, które z pod nich wystają. A wszyscy radośni, uśmiechnięci. Tak w przed dzień startu, do najtrudniejszego w mojej "karierze" biegacza amatora, wyglądają ulice Krynicy-Zdrój.

Z hotelu który usytuowany niedaleko "Hali Lodowej" udajemy się w "serce" tego całego zamieszania - Główny Deptak Krynicki. Tam dwie ogromne hale namiotowe gdzie mieści się centrum zarządzania tym całym zamieszaniem, które niewątpliwie ma swoją magiczną atmosferę. Przypadek chce abyśmy trafili na finisz najbardziej kolorowego i szalonego biegu podczas Festiwalu Biegowego w Krynicy. Jest nim bieg przebierańców. Uśmiechnięta rodzina przebrana za właścicieli pasieki z małą pszczółką na rękach pozuje do zdjęć. Nagle zza rogu wybiega nagi, dorosły facet ze strzałą w zębach i łukiem w ręce. To amorek z "papmeresem dla dorosłych" w miejscu gdzie powinien mieć spodnie. Wiedźmy, Batman, bocian, Obelix, Capitan America i wiele starszych i młodych,  kolorowo przystrojonych, uśmiechniętych twarzy. Tego nie zobaczycie nigdzie indziej.

Swoje kroki kieruję do głównego "namiotu" gdzie mieści się informacja i targi z pytaniem "Przepraszam, gdzie można odebrać pakiet startowy". Po kolejnych kilku krokach i przedstawieniu potrzebnych do weryfikacji dokumentów odbieram numer startowy wraz z mapą informatorem i innymi drobnymi rzeczami zwykle dodawanymi do pakietów startowych. Wszystko przebiega sprawnie i bez zbędnej zwłoki.

Przed startem pozostał już tylko brefing, który odbywa się w Hali Lodowej od której do mojego tymczasowego miejsca pobytu dzieli mnie raptem kilka kroków. Tam dowiaduje się szczegółów dotyczących startu i samej trasy. Prowadzony jest on również po angielsku, co czasem rysuje na mojej twarzy uśmiech, gdyż specyficzne słownictwo dotyczące biegu i gór sprawiają wyraźny problem tłumaczowi. Na trybunie hali lodowiska kilkaset ludzi z całej Polski. Studiują mapę trasy prowadząc przy tym gorące dyskusje. Da się już wyraźnie odczuć to niecierpliwe wyczekiwanie kiedy wszyscy wspólnie staniem do startu na trzech różnych dystansach. Pierwszy z metą w Rytrze, 36 km. Drugi z metą w Piwnicznej-Zdrój 66 km. I ten najdłuższy 100 km z metą i startem  przed Starym Domem Zdrojowym w Krynicy-Zdrój.

"...3... 2... 1... Poszły konie po betonie..."

Kładąc się na chwilę w łóżku, ciężko zasnąć, wciąż myślę o strategii jaką wcześniej obrałem i o tym czy na pewno dam sobie radę. Śpię może 2h. Sygnał budzika, wstaję. Wciskam w siebie dwie kromki z miodem popijając je herbatą z nadmierną ilością cukru. Przelewam do camelbak'a wodę, pakuję plecak w niezbędne na pierwszym etapie rzeczy. Dzielę batony, żele, napoje i ubrania na trzy "kupki". Każdą z nich pakuję do odpowiednich worków które będą wydawane na przepakach. Do przednich kieszenie plecaka, który dotarł do mnie po wielu perturbacjach na kilka dni przed startem aż z anglii, wkładam niezastąpiona odgazowaną Pepsi i napój z magicznego kociołka (taki na V). Teraz, kiedy po raz pierwszy go oglądam dokładnie, doceniam jego rozwiązania których współautorami byli najlepsi biegacze ultra. Wciągam na siebie, wcześniej przygotowane, ciuchy, a wszystkie pakunki do jednego wielkiego plecaka. Resztą zajmie się moja żona, która w tym biegu będzie również odrywać bardzo ważną rolę - mojego supportu. Wszystko wcześniej dokładnie przemyślane. Zapasowe buty ciuchy i cała masa różnych napojów czeka w bagażniku samochodu.

3 rano, zimno. Mimo że mam na sobie kilka warstw ciepłych ubrań. To dobrze. Zdecydowanie wolę starty przy niskich temperaturach. Ideałem było by aby temperatura oscylowała w granicach 10-12 stopni przez cały bieg. Gorąco mnie po prostu rozkłada i nie ma najmniejszych szans na dobry wynik. Ale tu wynik nie jest tak bardzo istotny. Najważniejsze dobiec do mety w limicie 16 h. I z tą myślą w głowie udaje się do depozytu, który mieści się niedaleko startu. Jednak nie był bym sobą gdybym nie obrał sobie czasu w jaki będę celował. Po analizie, wcześniej przebytych odcinków trasy i wzięcia pod uwagę narastające zmęczenie, czas poniżej 14 h był by genialnym wynikiem.

Depozyty wrzucone na pakę, podstawionych wcześniej ciężarówek. Na starcie coraz większy ścisk. Choć jestem zupełnym nowicjuszem, widzę kilka znajomych twarzy z moich wcześniejszych startów w biegach górskich. Tak dużo różnych ludzi a jednak każdy z nich jakby znajomy. Podąża przez życie dzieląc tą samą pasję. Do gór, do sportu, do biegów. Nie ważne czy zawodowiec czy amator, młody czy stary. Każdy z nich na starcie jest równy.

Wyciągam kamerkę aby nagrać moment startu. Spiker odlicza a wraz z nim tłum startujących - "10... 9... 8... 7... 6... 5... 4... 3... 2... 1..." Słychać strzał a po nim słowa "Poszły konie po betonie...". Tak z kamerą w ręce, włączoną czołówką na głowie i uśmiechem na twarzy, mijam linie startu dokładnie o 4 nad ranem. Przede mną 100 km    i około 16h, biegu po Beskidzie Sądeckim.

Na widok rozpalonego do czerwoności nieba - płaczę.

Spokojnym tempem, wraz z kilkuset współtowarzyszami, truchtam po ulicach Krynicy. Wraz z ubywającymi metrami światła latarni zanikają. A kiedy skręcamy w kierunku bezdroży zupełnie zanikają. Utwardzona szeroka droga, wiodąca pod pierwsze wzniesienie, zamienia się w wąski szlak koloru czerwonego. Spoglądam za siebie. A tam morze świetlików, migoczących pod gwiaździstym niebem. Czasem trudno dostrzec gdzie kończy się nieboskłon. Ten ciąg czołówek przypomina teraz przedłużenie drogi mlecznej. Widok naprawdę nie do opisania.

Po kilku pierwszych kilometrach, które wiodły przez zalesione tereny wokół "Holicy", kierujemy się na drogę prowadzącą na szczyt Jaworzyny. Mimo że cały czas jest pod górę tempo nie spada, a dookoła słychać rozmowy. To naprawdę niespotykany widok. W połowie drogi na szczyt, kiedy w gęstwinie drzew robi się "wyrwa" moim oczom ukazuje się wspaniały widok. Ciemny granat nieba ustępuje miejsca czerwieni, wyłaniającej się zza szczytów. Na widok rozpalonego do czerwoności nieba - płaczę. Pierwszy raz w życiu widziałem tak niesamowity wschód słońca. Przed oczami staje scena z mojego ulubionego filmu "Forest Gump" gdzie główna postać opowiada o wspaniałych rzeczach które widział w życiu. Jest to na pewno jeden z widoków który do końca życia będzie ze mną. Widzę, że nie jestem odosobniony, wokół mnie zwalniają a nawet zatrzymują się inni aby podziwiać to wspaniałe zjawisko.

Po godzinie i dwudziestu minutach, od rozpoczęcia biegu, mijam budynek górnej stacji kolejki z napisem Jaworzyna Krynicka 1114 m. Teraz już mogę oglądać w pełnej krasie zjawisko które sprawiło nadmierną wilgoć moich oczu. Największe wzniesienie na tym odcinku mamy za sobą, teraz będzie już tylko z górki. Oczywiście teoretycznie bo co jakiś czas na trasie pojawiają się podbiegi i to nawet całkiem strome.

Ciemność rozświetlona przez liczne czołówki coraz bardziej ustępuje ,nieśmiale przeciskającemu się między drzewami, promieniom porannego słońca. Tempo biegu zdecydowanie przyśpiesza. Mimo pełnego skupienia na szlaku, który lawiruje między wystającymi korzeniami drzew, udaje się mi zaliczyć ukłon prawie do samej ziemi. Na szczęście szybka reakcja zapobiega dość bolesnym obtarciom. Inni nie mają tyle szczęścia i co jakiś czas ktoś niespodziewanie zapoznaje się z nawierzchnią najeżoną kamieniami. Gdy tylko ktoś dotyka szlaku, inną częścią niż podeszwą buta, od razu doskakuje do niego kilku biegaczy aby natychmiast mu pomóc.

Słońce jest już na tyle wysoko że czołówkę chowam do plecaka. Nadal jest przyjemnie zimno. Mija właśnie 2.5 godziny od kiedy jestem na trasie biegu. W oddali słychać nienaturalne dźwięki. Przed Schroniskiem na Łabowskiej Hali umieszczono maty które wydają ten piskliwy, drażniący ucho dźwięk. Zwiastuje on pierwszy na trasie punkt odżywczy. Łapiąc banana i dwa herbatniki nie zatrzymuję się biegnąc dalej.

Od czasu do czasu mijają nas kolejni zawodnicy. To ci którzy dziś pokonują krótsze dystanse, a wystartowali z 10 i 20 minutowym opóźnieniem. Robi się coraz cieplej i para, która do niedawna wyłaniała się z ust przy każdym oddechu, całkowicie zanikła. Właśnie wbiegłem na porośnięte przez borowinę obszerne pagórki. Jeszcze tak niedawno garściami zbierałem tutaj jagody. Teraz już ciężko doszukać się choć jednej. Szlak tutaj jest bardzo wąski, ale za to jaki malowniczy.

Po kilku kolejnych kilometrach znowu niesamowity widok. Poranne gęste mgły przykrywają doliny w tle jak na dłoni Tatry odcinają się od horyzontu. Widok jak na zdjęciu które wygrało konkurs fotograficzny National Geographic. Tutaj też mimo że to przecież bieg, "towarzysze" wyciągają aparaty. Ba, niektórzy nawet siedząc na plecaku z batonem energetycznym w ręce podziwiają ten widok.

Z radością w sercu przemierzam dalszą część szlaku. Pamiętając o ciągłym popijaniu na przemian niewielkich ilości płynów. Co pół godziny galaretka Isostara a co godzinę mały żel. Nie mogę pozwolić na to aby nie uzupełniać węglowodanów a co gorsza odwodnić się. Czas i kilometry szybko ubywają i nawet nie wiem kiedy moje nogi znowu lądują na twardym asfalcie. Teraz jeszcze tylko most na Popradzie i cztery kilometry biegu na pierwszy przepak.

"231!... 148!... 305!"

Ostatnie kilkaset metrów rozmawiamy razem z innym biegaczem o tym co doświadczyliśmy przez ostatnie cztery godziny. Pozwala to zapomnieć o zmęczeniu które nieuchronnie się zbliża. Odkąd biegniemy na odsłoniętym terenie odczuwalna temperatura jest coraz wyższa. Znacznie przekracza założone przeze mnie 12 stopni. Trudno, ale w zeszłym roku mieli gorzej, lało - myślę sobie.

Na kilka metrów przed bramą hotelu znajoma twarz. Żona już czeka. Z telefonem w ręce skierowanym na mnie. Miło będzie obejrzeć to za kilka lat. W oddali  słychać pokrzykiwania wolontariuszy "...231!... 148!... 305!". O to mój numer. Za nim dobiegam do punktu odbioru depozytu, czeka już przygotowany.

Krótkie spojrzenie na czas - 4 h 10 min. Jest dobrze. Ponad półtorej godziny w zapasie na drugi etap. Z mojej analizy wynika że na tym etapie trzeba mieć minimum godzinę zapasu aby w ogóle myśleć o ukończeniu choćby drugiego etapu. Długi rękaw, zmieniam na kompresyjny z krótkim, uzupełniam płyny, zapasy odżywek i dalej w drogę.

Podczas długich chwil samotności myślę o mojej rodzinie.

Rozpoczyna się etap którego tak się obawiałem. Dlatego początek zdecydowanie wolniej niż na treningu, gdzie po ukończeniu myślałem że wyzionę ducha. Miła rozmowa z dużo starszymi od siebie zawodnikami umila początkowe kilometry trasy. Robi się coraz stromiej. Moi dotychczasowi towarzysze znacznie odstają więc nie oglądając się za bardzo do tyłu przyśpieszam aby ten trudny odcinek mieć za sobą.

Zawodnicy coraz bardziej są rozciągnięci. Jednak starają się utrzymywać w grupach żeby nie doskwierała im samotność. Ja osobiście bardzo ją lubię. I nie przeszkadza mi bieganie w samotności. Pozwala mi to na chwilę zapomnienia od codziennych drobnych problemów. Czasem wpadają mi do głowy ciekawe pomysły. Ale głównie podczas długich chwil samotności myślę o mojej rodzinie. Dodaje to mi sił i motywuje abym dał z siebie więcej.

Stromizna ustępuje. Oznacza to jedno. Zbieg do schroniska na Hali Przehyba, mieści się tam kolejny punkt odżywczy na trasie. Kubek herbaty, kilka krakersów, banan i wreszcie wizyta w wc. Obmywam twarz z soli, która nagromadziła się na brwiach i wokół oczu. Bez zbędnej zwłoki kieruje się na drogę powrotną gdyż trasa biegu zamienia się tutaj w "agrafkę". Należy wrócić kilkaset metrów aby następnie skręcić na szlak prowadzący na najwyższy punkt na który wbiegnę podczas dzisiejszego dnia Radziejową (1266 m n.p.m.).

Po drodze spotykam Dominikę. Razem biegniemy kilka dobrych kilometrów rozmawiając na różne tematy. Mijając wierze na Radziejowej zbliżamy się do najbardziej nie przyjemnego zbiegu na trasie całego biegu. Nawet nie chcę sobie wyobrazić jak musiał on wyglądać rok temu przy deszczowej pogodzie. Teraz kiedy uwaga jest wzmożona a prędkość niewielka możemy spokojnie kontynuować rozmowę. Opowiada o swojej pasji jaką jest bieganie a wcześniej narciarstwo. Wspominam dlaczego Ja zacząłem biegać i co tak naprawdę mnie napędza do takiego wysiłku. Rozmowa ta zażegnuje chwilowy kryzys jaki miała. Bardzo ucieszyłem się że mogłem pomóc. Choć widać że jest ona o wiele lepszym zawodnikiem ode mnie. Widać każdy ma prawo być zmęczony również mentalnie po 50 km w trasie. Widać że wstąpiły w nią nowe siły. Przyśpiesza. Życzę jej powodzenia i dalej biegnę już w samotności która towarzyszy mi aż do Piwnicznej.

Jaki ten świat mały

Kolejny przepak. Teraz już na spokojnie. Siadam na betonowym bloku leżącym na trawie i wylewam zawartość dwóch butelek z wodą na głowę. Jest już ponad 20 stopni. Czuję że nogi są już bardzo zmęczone. Szczególnie lewa na której mam założoną ortezę. Staw skokowy który miałem złamany dwukrotnie jest teraz bardzo wrażliwy na taki wysiłek. Czuje dość znaczny ucisk na prostownik dużego palca, ale nie luzuje sznurowadeł. Pomogło by to na podbiegach ale na zbiegach odwróciło by się przeciwko mnie. Kilka dobrych minut spędzam w towarzystwie żony, do której mówię że kolejny etap chyba będzie ostatni. Moją i Magdy uwagę przyciąga niezwykła prośba "Ma ktoś może papierosa? Dajcie cygara, bo mi dziewczyna z wszystkich rzepaków powyciągała!" - mówi z uśmiechem na twarzy jeden z grupki biegaczy siedzących opodal. Rozbrzmiewa gromki śmiech wszystkich którzy to słyszeli.

Z tym ciekawym doświadczeniem w pamięci ruszam na kolejne kilometry trasy. Kilka kroków szybkim truchtem aby później spokojnie dreptać pod górę. Tak wdrapuje się na wzniesienie z którego zbiegam ostrożnie do Łomnicy-Zdrój. Zmęczenie jest już znaczne słońce daje popalić. Jestem jak na patelni. Ani jednego krzaczka przez kolejnych parę kilometrów aby się schować jego cieniu.

Idąc pod kolejne wzniesienie, napotykam parę młodych ludzi, pchających pod nie rowery. Jak im się chce w taki upał pchać to żelastwo. Kiedy ich mijam zauważam że to moi znajomi z Tarnowa. Z którymi przed dwoma tygodniami bawiłem na weselu szwagra. "Wiedziałem że cie tu pewnie spotkamy" - mówi "Ryba". Jaki ten świat mały. Nigdy nie spodziewał bym się że spotkam tu kogoś ze znajomych a już na pewno nie na rowerach. Kiedy robi się bardziej płasko wsiadają na nie i odjeżdżają życząc mi powodzenia. Ponieważ szlak pieszy biegnie krótszą, drogą niż rowerowy, mijam ich jeszcze kilkakrotnie. Koniec, końców i tak na całym odcinku nogi pomimo że mają za sobą ponad 70 km są szybsze niż rower.

Ten odcinek biegu mija mi bardzo szybko i zanim się dobrze zorientowałem już jestem na asfaltowej drodze prowadzącej pod Hotel Wierchomla. Praktycznie przy każdym domu, kibice. Większość z nich powystawiała miski z wodą do obmycia a na stołach poustawiała wodę, kompoty i inne napoje. Dzieciaki polewały też biegaczy ze szlaucha. Nigdy bym się nie spodziewał że ludzie mieszkający przy trasie mogą być tak wspaniale nastawieni. Za to im bardzo dziękuję w imieniu wszystkich uczestników.

Z uśmiechem na ustach i papierosem w ręce.

Bardzo zmęczony ostatnie kilkaset metrów pokonuje truchtem. Mijam maty odczytujące czip do pomiaru czasu przymocowany do buta i siadam na ławce. Czuję już odrętwienie mięśni spowodowane znacznym wysiłkiem. Boje się że teraz jak już usiadłem mogę nie wstać. Wpycham w siebie co tylko mogę. A nie wiele już się da wepchnąć. Na szczęście humor poprawia mi znajoma twarz. Kolega, któremu do szczęścia brakowało tylko jednego, siedzi teraz koło mnie z uśmiechem na ustach i papierosem w ręce. Człowiek czasem nie zdaje sobie sprawy z tego że tak prozaiczna rzecz jak chwila radości wymalowana na twarzy kompana może również udzielić się i Tobie.

Ostatni etap

Po tym doświadczeniu ogarnia mnie dziwny przypływ energii. Dość szybko znajduję się pod ostatnim "wielkim wyzwaniem" jakim jest niewątpliwie wspinaczka na stok narciarski. Każdy normalny człowiek wolał by skorzystać z pobliskiego wyciągu a nie męczyć się w tym skwarze człapiąc pod górę. Tutaj już nie ma bohaterów. Wszyscy spokojnie napierają wyrywając kolejne metry w pionie.

Po 40 minutach nareszcie upragniony szczyt. Teraz tylko dość nieprzyjemny, z powodu luźnych kamieni, zbieg do Szczawnika. Tak zaczyna się ostatni etap tego bardzo wymagającego biegu.

Teraz szeroka równa, lekko nachylona droga do Bacówki nad Wierchomlą, która jest ostatnim przystankiem przed metą. Patrząc na zegarek kalkuluje. Jak teraz przyśpieszę do 11 km/h będę na mecie w czasie 14 h 10 min. Musiał bym przyśpieszyć do 11.5 km/h aby zejść poniżej 14 h. Nie to jest nie do zrobienia - myślę. Jednak zostanę przy spokojnym tempie 10 min/km i dotrę do mety na pewno poniżej 15 h co też jest dla mnie satysfakcjonujące. Na tych przeliczeniach spędziłem ponad 4 km. Widać zmęczone jest nie tylko ciało ale i umysł.

Nie to niemożliwe...

13 h w trasie. Ostatni punk odżywczy. Tym razem nawet się nie zatrzymuję. Organizm dawno dał do zrozumienia że nie będzie tracił cennej Energi na trawienie. Ostatnią przeszkodę pokonuje już spokojnym, choć zdecydowanym krokiem. Wiem że do mety zostało już tylko 12 km. niby nie wiele ale juz 88 km w nogach.

W głowie tylko jedna myśl - "Nie kozakuj. Masz prawie ukończony bieg. Teraz tylko spokojnie do mety." Tak mijam po raz kolejny ostatnie wzniesienie Runek (1080). Droga od tego momentu wiedzie już tylko w dół.

 

W pełni skupiony biegnę. Nogi prowadzą mnie same. Łzy cisną się do oczu z radości że jednak dałem rady. Z trudem je powstrzymuje. Wszystkie zmysłu są otępiałe. Nastała błoga cisza, nie czuję już bólu, pragnienia, głodu i zmęczenia, wsłuchuję się tylko w swój własny oddech i odgłos stawianych kroków. Koncentracja osiąga maksymalny poziom. Nagle, słyszę w oddali głosy... nie to nie możliwe, przecież mimo że tak blisko to jeszcze jednak tak daleko. To na pewno omamy spowodowane skrajnym zmęczeniem. Wraz z kolejnymi metrami glosy jednak stają się wyraźniejsze. Wdech, wydech, wdech, wydech nogi automatycznie podążają za wzrokiem i lądują tam gdzie jeszcze przed ułamkiem sekundy skupiał się on aby natychmiast obrać nowy punkt oddalony o długość kroku. W uszach coraz głośniej rozbrzmiewa najsłodsza muzyka. Donioślejsza i słodsza w swym brzmieniu od chórów anielskich. To głos spikera i oklaski kibiców. Łzy cisną się do oczu. To niemożliwe...

Jednak możliwe. Wybiegam z porośniętego gęstym lasem wzniesienia aby w dole zobaczyć Stary dom zdrojowy. Jeszcze tylko kilkaset metrów. Przebiegam między budynkami. Wszyscy w okół klaszczą i kibicują "Dawaj, już niedaleko". Na kilkadziesiąt metrów przed metą spotykam moją żonę i jej brata. Wręczają mi banner z napisem "Pokonaj Astmę", z którym przekraczam każdą linię mety biegu w którym biorę udział.

Z wyciągniętymi do góry rękami, i łzami w oczach, wbiegam na ostatnią prostą. Już nie ważne ile kilometrów przebiegłem. Ile czasu minęło odkąd biegłem tędy w odwrotnym kierunku. Ile mnie to kosztowało energii i zdrowia. Jestem ULTRAMARATOŃCZYKIEM!

 

Podziel się: