Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)

Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi górskie)


Wielu biegaczy jest szybszych ode mnie. Wielu lepiej ode mnie potrafi czarować słowem i  pisać w porywający sposób o bieganiu.  Wielokrotnie powtarzałem, że to co czuję przed startem, podczas biegu, albo pokonując ostatnie metry jest nie do opisania. Tym razem postanowiłem jednak zebrać myśli i opowiedzieć o moim 7 września 2013, o moim Biegu 7 Dolin, o moim festiwalu. Cóż to był za dzień!

Jako debiutant, przed startem biegu na 100 km czuję się mało komfortowo (dotychczasowe doświadczenie zdobyte na dwudziestu kilku maratonach nie ma w tym przypadku większego znaczenia). Jestem klasycznym żółtodzióbem – na zewnątrz opanowanie, a wewnątrz histeria, bo zaczynam sobie uświadamiać jak potężny dystans przede mną. Jak się najlepiej ubrać, co zjeść, ile zjeść, jakie tempo.. Tabuny głupich, natrętnych pytań kłębią się w głowie. Strach ma wielkie oczy. Setka straszy tym bardziej, że do tej pory udało mi się zawojować nieco ponad 50 km ciągłego górskiego biegu.  

Sygnał rozpoczęcia biegu uwalnia mnie od natrętnych myśli.  Niedawne dylematy i wątpliwości przestają mnie zajmować. Teraz jestem ja i mój bieg.  W jednej chwili czuję wielką radość. Tak. Spełniam swoje marzenie udziału w biegu na dystansie ultra maratońskim. Co będzie to będzie.  Liczy się tu i teraz. Czyż rozgwieżdżone niebo, gdy opuszczamy Krynicę nie jest przepiękne? Tupot butów, głębokie oddechy biegaczy, stukot kijków, migoczące światła czołówek - to tylko tło. Przede wszystkim rozkoszuję się ciszą. 

Pogoda jakby na zamówienie. Rześko, bezwietrznie, bezchmurnie. Na szczycie Jaworzyny Krynickiej magiczny wschód słońca. W dolinach bajkowe mgły. Ilekroć widzę Tatry muszę się zatrzymać, by choć na chwilę nasycić oczy ich pięknem i bliskością. Biegnę, podchodzę, zbiegam – rozkoszuję się tym czasem i miejscem w którym mam okazję spędzić najbliższe godziny. Tempo biegu pierwszego etapu – spokojne, to przecież dopiero początek (Rytro 35 km, czas  4:42). Fantastyczni wolontariusze na przepakach. Życzliwi, pomocni. Z Rytra wyruszam w doskonałym humorze. Nic mnie nie boli. Oby tak dalej.

Tuż za Rytrem rozpoczyna się ostre podejście na Halę Przechyba – najdłuższe na całej trasie B7D . Przy pomocy kijków pokonuję kolejne metry. Robi się coraz cieplej. Kilka razy zadzieram głowę do góry wyszukując między drzewami jakiegoś znaku wskazującego, że wierzchołek jest już tuż, tuż… Niestety, za każdym razem okazuje się, że trzeba jeszcze ciut, ciut podejść. Na drugim etapie z Rytra do Piwnicznej Zdroju - po pokonaniu 50 kilometrów - uważnie zaczynam wsłuchiwać się w swój organizm, z obawy czy się nie zbuntuje i nie powie nagle: „wystarczy, mam dość”. Spokojnie dobiegam do  drugiego etapu (Piwniczna Zdrój  66 km, czas 9:26). Osiągnięty czas działa na mnie bardzo motywująco, bo nadal mieszczę się w ustalonym limicie! Zmieniam nastawienie do biegu – owszem fajnie było wystartować, ale teraz cel jest jeden: ukończenie B7D  w regulaminowe 16 godzin.

Mija południe i słońce zaczyna grzać coraz mocniej. A potem jeszcze mocniej i mocniej. Jest żar.  Po minięciu Łomnicy-Zdrój, na kolejnym podejściu moje tempo marszu jest coraz wolniejsze. Próbuję pokonać kryzys, ale jest on wyjątkowo silny.  Obie nogi buntują się i kategorycznie żądają odpoczynku…  Do mety pozostało ok. 30 km i jednocześnie ok. 5 godzin do limitu. Meta jest już coraz bliżej, a jednocześnie nadal jest tak daleko. Usiadłem na łące. Mijali mnie kolejni uczestnicy, a ja siedziałem i siedziałem, próbując wmusić w siebie jakiś baton energetyczny. Zrezygnowany napisałem smsa i błyskawicznie dostałem zastrzyk pozytywnej energii. Niesamowite jaką moc mają kibice – nawet jeśli są oddaleni o kilkaset kilometrów. Ruszyłem dalej próbując podczepić się do jednego z uczestników.  Nieopodal zobaczyłem  leżącego na trawie innego uczestnika -  pogodzonego chyba z porażką. Dobrze, że pokonałem tamten kryzys, bo dzięki temu dotarłem do Wierchomli, gdzie kilkuletnie dzieci rozczuliły mnie częstując kompotem i malinami. A może to były krasnoludki?

Zmęczenie coraz większe, nogi odzyskały moc, ale zaczynają boleć mnie mięśnie brzucha (to skutek korzystania z kijków).  Kilka kilometrów dalej niedowierzam, że trasa wiedzie  trasą narciarską. Pokonując strome podejście nie wiem jeszcze, że zejście jest jeszcze bardziej spadziste. Dalsza droga prowadzi do schroniska pod Wierchomlą wzdłuż uroczego potoku. Próbuję zmusić się do biegu, ale sił jest coraz mniej. Na ostatni punkt kontrolny docieram 7 minut przed końcem limitu. Do mety pozostaje 12 km na pokonanie których organizator daje mi 1,5 godziny. Tam w górach to wcale nie jest dużo czasu. Na kolejny kryzys nie mogę już sobie pozwolić. Narasta zniecierpliwienie, kiedy wreszcie ta Krynica. Ostatnie podejście i wewnętrzny bunt, że ja chcę już  na dół. Robi się coraz ciemniej. Zaczynają dobiegać do mnie głosy z mety. Zbiegam jak kozica, choć być może tylko mi się tak wydaje, bo z boku może to wyglądać na bezwładną kulę śnieżną. Zastanawiam się skąd we mnie jeszcze tyle siły? Wybiegam z lasu. Gwar z mety niesamowity. Przebiegam ulicę, policjanci wstrzymują ruch. Zakręt jeden, drugi.. . Gadam sam do siebie jak bardzo się cieszę. Zastanawiam się głośno, czy moje wnuki będą o tym pamiętać. Będą! Będą! Odpowiadają kibice. Przez prawie cały bieg a zwłaszcza w drugiej połowie czułem ogromne napięcie, czy się uda – czy zmieszczę się w limicie. Teraz powietrze z tego balonu schodzi - a ja, jakbym unosił się pół metra nad ziemią i płynę do mety. Cieszy mnie, że ostatnia prosta jest taka dłuuuuga. Oklaski kibiców, okrzyki. Też się drę! Rozpiera mnie szczęście! Mam wrażenie jakby czas się zatrzymał - a świat zaczął wirować wokół mnie! Pędzę do mety! To jest finisz godny debiutanta na 100 km. Fantastyczna oprawa, głos spikera, reflektory oświetlające ostatnie metry. Chcę zawrócić i przebiec ten ostatni fragment jeszcze raz! Carpe diem! Jestem przeszczęśliwy! Meta!! To nic, że przede mną finiszowało ponad 300 zawodników. Mam poczucie, że to ja wygrałem!!! W okolicach mety dostrzegam Justynę Kowalczyk, jestem w takiej euforii, że nie zdziwiłbym się, gdyby pani Justyna poprosiła mnie o autograf…

 W moim małym mikrokosmosie dokonałem czegoś wielkiego i wyjątkowego. Wystartowałem nie wierząc, że przebiegnę. A już na pewno nie przypuszczałem, że mogę to zrobić w tak krótkim (jak na mnie ) czasie.

 100 km – 15:47:10.

Ten dzień ma szansę trafić do mojego prywatnego życiowego Top 10.

 


Podziel się: