Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi uliczne)

Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi uliczne)


Kiedy myślę – Krynica, przed oczami mam wspaniały górski krajobraz. Słońce cicho zachodzące nad Jaworzyną, tłumy spacerowiczów na deptaku. W uszach szum strumyków, a w ustach smak „Muszynianki”. Mam też przed tymi samymi oczami swoją złamaną rękę, smutne serce i nieruchome nogi, które choć chcą biec to nie mogą. Rok temu w splocie przedziwnych urazów i wypadków festiwal biegowy oglądałam, jako widz, wiecie na pewno jak to jest chcieć a nie móc. Ten rok i ta edycja krynickiego festiwalu dodały dużo do moich wyobrażeń o Krynicy i całkowicie zrekompensowały mi ubiegłoroczny bierny udział. A wszystko zaczęło się tak…

Piątkowy poranek dawał nadzieje na dobre zawody. Słońce, bezchmurne niebo i ostatnie kilometry rozruchu przed sobotnią dziesiątką Taurona zwiastowały, że może ona być rzeczywiście „życiowa”.  Podróż, przebiegła w towarzystwie kolegi maratończyka i mojego ukochanego, też przysposobionego do biegu na dziesięć kilometrów. Docieramy do celu a droga z Katowic wydaje się taka długa… Była taka chyba z tęsknoty do tego wszystkiego, co umknęło rok wcześniej. W każdym razie jest cudownie. Miasteczko festiwalowe tętni życiem. Odbieramy pakiety startowe, witamy się z dawno niewidzianymi znajomymi. Spacerujemy i cieszymy się wspaniałą pogodą. Zwiedzamy i chłoniemy atmosferę sportowego święta. Spoglądam przez start, który jutro da początek temu, na co tak bardzo czekam. Rysuje w głowie obrazy tej drogi, myślę, ze nie powstydziłby się ich sam Nikifor. Podziwiam zachodzące słońce i wiem, ze jutro wstanie i będzie świecic nad moją wielką nadzieją.

Sobotni poranek mnie nie zawiódł. Był słoneczny i choć zimny to przestrzeń, w której mieliśmy rywalizować szybko nabierała temperatury. Krynica nabierała barw, a ja wzbierałam w emocjach. Czas do startu minął szybko i oto znalazłam się w towarzystwie tylu znamienitych zawodników. Już dawno zapomniałam o wszystkim złym z ubiegłego roku. Liczyło się tu i teraz i to w jak najszybszym tempie! Huk wystrzału uwolnił niemal dwa tysiące biegaczy, uwalniając tym samym moje marzenia i wielką niespodziankę, która czekała na mecie… Ale, o której za chwile, bo teraz jeszcze biegnę…

Jeśli wszyscy, którzy to czytacie a nie braliście udziały w tym biegu i myślicie, że bieg z górki to taki chleb z masłem to musze stanowczo zaprotestować. Owszem, nie jest to bieg pod górkę, ale z racji tego, że dający nadzieję na wyjątkowy wynik - trudny i czyniący taką okazję, jakiej po prostu nie można zaprzepaścić. Kto za sto lat będzie się pytał o profil trasy? Liczy się wynik! Sam start w ogóle był szalony. Stałam chyba w drugiej czy trzeciej linii i mało mnie nie stratowali a ja sama przydepnęłam niechcący buta jakiemuś starszemu panu. Muszę stawać trochę dalej na przyszłość. Pierwsze kilometry dają satysfakcje. Biegnę lekko i rytmicznie w swoim dobrym tempie. Pogoda jest wymarzona. Wokół mnóstwo kibiców. Mija połowa dystansu a ja wiem, że jeśli tylko wytrzymam tempo na prawdę zrobię „życiową dziesiątkę”. Z resztą ta nazwa ma drugie dno… Ale o tym za chwilę, teraz jeszcze biegnę.  Czuję już w nogach nie tyle dystans, co tempo i fakt, że już nie jest tak z górki. Od szóstego, może siódmego kilometra robi się płasko. Walczę ze sobą i z czasem. Tak bardzo chciałam tu być i biec, że teraz prędzej padnę niż nie dociągnę swojego rekordu do mety. Przypominam sobie każdy ciężki trening. Obóz w Szklarskiej Porębie, dziesiątki drugich i trzecich zakresów na bieżni. Mijam oznaczenie dziewiątego kilometra i już wiem, że biegnę po swój rekord. Jeszcze kilometr i koniec. Liczę sekundy i pozostały dystans. Jeszcze chwila i… Jestem na mecie w Muszynie - 41:27! Jestem taka szczęśliwa. Nie jest to może rekord świata, nie jest to nawet rekord Polski. Ba! Nie jest to nawet wynik na podium. To po prostu mój rekord. Na mecie czeka na mnie uśmiechnięty ukochany. Z dumą pokazuje mi swój wynik. Długo się na mnie naczekał… Tak jak ja kiedyś na niego i tu też przydałyby się trzy kropki, ale ich nie będzie. Ponieważ znalazłszy nieco bardziej odludne miejsce w tym tłumie biegaczy, Marek, – bo tak ma na imię moja wielka miłość, wyciąga ze swoich nieco mokrych od potu spodenek… Pierścionek. Reszty domyślcie się sami. I jak ktoś myśli, że się zgodziłam to oczywiście dobrze myśli. A jak ktoś na dokładkę rozmyśla jak mu ten pierścionek nie wyleciał w drodze do Muszyny to musi wiedzieć, że ja też o tym myślę. W każdym razie to była chwila z cyklu „od do”. Bo życie po życiowej dziesiątce już nigdy nie będzie takie samo. Będzie lepsze. Chociaż to początek drogi biegowej a przede wszystkim tej naszej wspólnej to wierzę, że będzie to dobra droga.

 

Kiedy dziś myślę Krynica… Mam przed oczami wspaniały festiwal biegowy tworzony z myślą o tych, którzy z biegania czerpią radość i się w tej radości realizują. Mam przed oczami błękitne niebo, uśmiechnięte twarze. Zegar, który zatrzymał się na 41:27 i… Swoją dłoń, która to za rok będzie bezpieczniejszym środkiem transportu dla mojego dumnego pierścionka zaręczynowego.


Podziel się: