60 godzin samotności. "Nie wierzyli, że to moja pierwsza dwusetka". Piotr Hercog po triumfie w Moab 240 Endurance Run w Utah

 

60 godzin samotności. "Nie wierzyli, że to moja pierwsza dwusetka". Piotr Hercog po triumfie w Moab 240 Endurance Run w Utah


Opublikowane w wt., 16/10/2018 - 20:25

W poniedziałek nad ranem czasu polskiego Piotr Hercog osiągnął coś niesamowitego: wygrał w amerykańskim stanie Utah wyścig Moab 240 Endurance Run, jeden z najtrudniejszych biegów ultra na świecie. 238 mil, czyli 383 km (wg oficjalnego trackera Piotr pokonał nawet 243 mile, tj. 391 km) i blisko 10 tysięcy metrów przewyższenia, w trudnym, bardzo zróżnicowanym terenie i ogromnej różnicy temperatur.

Pokonanie trasy zajęło Hercogowi 60 godzin i 24 minuty, finiszował z ogromną przewagą nad rywalami. Drugiego na mecie Wesa Ritnera wyprzedził o 2 godziny i 13 minut, a trzeciego - Jovicę Spajicia o 2 godziny i 25 min!

Gdy dobę po zakończeniu zawodów połączyliśmy się z biegaczem z Kudowy-Zdroju, ten brzmiał tak, jakby w ogóle się nie zmęczył na tej blisko 400-kilometrowej trasie…

Piotr Hercog: – Aż tak to nie, byłem zmęczony, ale… nie aż tak tragicznie. Myślałem, że po biegu będę się czuł znacznie gorzej. Ale wyspałem się porządnie i jest naprawdę całkiem nieźle!

Piotr Falkowski: – A w trakcie zawodów dużo spałeś? Biegłeś przez ponad 60 godzin, a zatem 3 dni i 2 noce.

– Po pierwszej dobie biegu spałem godzinkę, po drugiej położyłem się na 40 minut, ale zasnąć w tym czasie nie mogłem.

– Gdy rozmawialiśmy przed startem Moab 240 Endurance Run, deklarowałeś ogromny respekt dla dystansu i trudności trasy, zapowiadałeś, że będziesz biegł bardzo spokojnie, a o ewentualnym ściganiu pomyślisz dopiero pod koniec zawodów. Tymczasem przebieg rywalizacji pokazuje, że Twoja taktyka była zupełnie inna.

"Moab 240 to prawdziwy potwór". Piotr Hercog przed startem do najdłuższego biegu w życiu

– Nie oszukiwałem ciebie. Tak po prostu wyszło. Ja naprawdę chciałem przede wszystkim ukończyć bieg, już samo to traktowałem jako sukces, wynik był na drugim planie. Tak też ruszyłem: z kontrolą tętna i uwagą skupioną na wskazaniach pulsometru, tak by nie wchodzić w wyższe zakresy. Ale… szybko zmieniłem decyzję (śmiech).

Gdy tylko wybiegliśmy z miasta i ruszyli w teren, stwierdziłem, że dwaj biegnący przede mną zawodnicy bardzo mnie hamują i wytracają z rytmu, czułem przez to dyskomfort. Postanowiłem więc wyprzedzić i biec swoim tempem, cały czas jednak pilnując, by czynić to w tlenie. Ni stąd, ni zowąd, po 5-6 milach okazało się, że… straciłem rywali z oczu! Zostali daleko z tyłu i już do końca biegłem samotnie, na horyzoncie nie było nikogo.

– Prawie 60 godzin samotnego biegu… Jak to zniosła Twoja psychika?

– W pewnym momencie trochę zaczęło mi brakować ludzi, bo jedynie na punktach odżywczych spotykałem parę osób z obsługi i mój suport, kilka razy trafiłem też na kogoś w samochodzie terenowym, off-roadowym czy na motocyklu krosowym. Trasa prowadziła raczej przez tereny bezludne, parki narodowe, kaniony i pustynie. Czułem się dość dziwnie.

– O czym myślałeś będąc przez tyle czasu skazanym na (fakt, że znakomite!) jedynie swoje towarzystwo?

– Byłem skupiony na biegu i moim wysiłku… I dużo myślałem o domu, rodzinie, na takie najważniejsze, najbardziej dla mnie pozytywne tematy… Wiesz, w takich chwilach szczególnie się docenia rodzinę, czuje, jak wiele ona znaczy i jak dużo dla mnie poświęca, bym mógł realizować pasję. Zawsze wtedy mówię sobie, że jak wrócę, postaram się mieć dla niej więcej czasu i uwagi, być lepszym mężem i tatą.

– Czy podczas wyścigu w Utah przydało Ci się doświadczenie sprzed lat, z rajdów przygodowych, w których niegdyś startowałeś?

– Jak najbardziej, w dwóch sferach. Przede wszystkim pomogło mi ustawić psychikę na samotność i bardzo długi czas wysiłku, przyzwyczaić do wielogodzinnego bycia samym z wysiłkiem i bólem, polubić siebie i samemu radzić sobie z kryzysami, pamiętać, że kryzysy będą na pewno, ale też na pewno w końcu miną. Niegdysiejsze starty w adventure races nauczyły mnie także dbania o siebie podczas zawodów. W tak długim biegu trzeba bardzo troszczyć się o własny organizm, przede wszystkim o stopy. W krótszych zawodach, z obtarciem czy drobnym urazem można przebiec kilka czy nawet kilkadziesiąt kilometrów. Gdy masz przed sobą prawie 400 - niczego nie można zaniedbać.

Efekt jest taki, że po Moab 240 mil nie mam na nodze żadnego odcisku! Jedno czy dwa delikatne otarcia od patyczka czy kamyka, które wcisnęły się do buta, nie mają żadnego znaczenia. Fakt, buty miałem znakomite, ale kluczowe okazało się dbanie o stopy i zmiana obuwia, gdy tylko je mocniej przemoczyłem lub ubłociłem w rzece czy bagienku. Używałem 3 par i przyjaciele z supportu czyścili bądź suszyli mi buty zawsze, gdy była potrzeba. Na punktach jadłem, piłem, uzupełniałem zapasy, suszyłem stopy, kremowałem i… biegłem dalej.

– Przed startem do Moab 240 Endurance Run obawiałeś się zmienności pogody i gigantycznej amplitudy temperatury powietrza.

– I słusznie się tego bałem. Ostatniej nocy koszmarnie zmarzłem, byłem na skraju hipotermii! Amerykanie ostrzegali, ale ja myślałem, że są nieprzyzwyczajeni do zimna i panikują. W końcu w dzień temperatura przekraczała 30 stopni Celsjusza! Tymczasem… tydzień wcześniej w górach spadło dużo śniegu, na wysokości 2500-3200 m n.p.m. (a w takim zakresie biegliśmy) nawet do pół łydki. Był mocno zmrożony, bardzo źle się po nim biegło, nogi się zapadały.

Na grani temperatura wynosiła około minus 10 stopni, ale wiał tak silny, lodowaty wiatr, że odczuwalna była znacznie niższa. Zmarzłem potwornie! Mimo zmęczenia i trudnego terenu postanowiłem cały czas biec – i to mnie uratowało. Straciłem wtedy dużo z mojej przewagi, ale powiedziałem sobie, że nie mogę dać się dogonić, przegrać tych zawodów i biegłem nieprzerwanie przez 26 kilometrów. Dzięki temu nie tylko nie przegrałem, ale przewaga nad rywalami znów urosła, z 40 minut do 2 i pół godziny!

– Amerykanie są zachwyceni ultrasem z Polski, który przyleciał i zdominował ich zawodników, bezdyskusyjnie wygrywając jeden z najtrudniejszych biegów na świecie. A przecież pojechałeś do Utah jako zawodnik dla nich anonimowy…

– To prawda. Nikt mnie tam nie znał. Dostałem wprawdzie zaproszenie i pakiet na bieg (wpisowe kosztuje od 995 do 1195 $ - red.), ale nie za nazwisko, tylko dlatego, że jestem zawodnikiem Salomon Suunto Teamu (Salomon jest głównym sponsorem imprezy - red.). Byli bardzo zaskoczeni tym, co wybiegałem. Na mecie jeden z reporterów zapytał mnie, ile 200-milówek wcześniej ukończyłem i… nie chcieli uwierzyć, że nigdy na takim dystansie nie startowałem! Kilka razy musiałem to powtarzać, bo myśleli, że nie zrozumieli, albo ja nie zrozumiałem pytania (śmiech).

– A jak było na mecie?

– Na mecie… było cudownie, bo nie musiałem już biec (śmiech). A tak poważnie, to bardzo było fajnie, dużo ludzi, moja ekipa z polskimi flagami, aplauz, mnóstwo wyrazów podziwu i sympatii, nawet od ludzi kompletnie niezainteresowanych biegiem. Bardzo mnie ubawiła przesympatyczna sytuacja niedługo przed metą. Na końcowych kilometrach towarzyszył mi Wojtek Grzesiok. Nagle minął nas jakiś samochód, zatrzymał się, ktoś się wychylił: „Czy to jest jakiś bieg? A gdzie jest finisz?”. I nagle krzyk: „Jesteś liderem?!”. Gdy potwierdziłem, ludzie z auta wpadli w euforię. Podjeżdżali za nami, wyprzedzali, wyskakiwali z samochodu i robili zdjęcia. I tak kilka razy. Super!  

– Czy triumf w Moab 240 Endurance Run to Twój największy sukces biegowy?

– Nie chcę tak wartościować moich startów. Na pewno jest to jedno z ważniejszych osiągnięć, ale nie robię nigdy gradacji sukcesów.

– Opowiedz jeszcze o trasie, przyrodzie, widokach…

– Trasa biegu była przepiękna, krajobrazy całkiem inne niż spotykane u nas. Prowadziła przez 2 parki narodowe i 2 potężne pasma górskie, tereny skaliste, kaniony i pustynie. Zauroczyły mnie fantastyczne formacje skalne, jakich nigdy nie widziałem! Co chwila zatrzymywałem się, krzyczałem „wow!”, nakręciłem nawet kilka filmików i zrobiłem sporo zdjęć. Czas na to poświęcony nie miał na takim dystansie specjalnego znaczenia, a dzięki temu zostanie ślad, fajna pamiątka po odwiedzinach niesamowitych miejsc.

Nie było ludzi, spotkałem za trochę fajnych zwierząt, zające, jelenie w górach, przeróżne jaszczurki na pustyni. Raz, gdy ze zmęczenia oko się już przymykało, o mało nie nastąpiłem na jakiegoś wielkiego, włochatego pająka. Zamajaczyło mi się, że to szyszka, już miałem postawić na niej stopę, gdy zorientowałem się, że to – może jadowity – pająk. I w ostatniej chwili zrejterowałem. Raz znów, na jakimś zbiegu, coś obok mnie groźnie zasyczało. Żmija, wąż? Nie wiem, bo uciekłem, nawet nie zobaczyłem. Może to zresztą było złudzenie, może w ogóle nic tam nie było?

– Co jeszcze zapamiętasz z tych zawodów?

– Na pewno wspomnianą już różnicę temperatur w bardzo krótkim czasie. W ciągu doby, a nawet kilku godzin,  amplituda sięgała kilkudziesięciu stopni! Temperatura wahała się od +30 do -10 stopni, ale odczuwalna była od prawie +50 w prażącym słońcu na pustyni do -20, a przy silnym wietrze nawet -30! Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem, nawet na Bajkale, gdzie wygrałem Ice Marathon. Tam było wprawdzie cholernie zimno, ale stabilnie, -20 czy więcej stopni, za to cały czas i organizm się przyzwyczajał. Tutaj do niczego przyzwyczaić się nie można było, bo temperatura szalała.

Zapamiętam także bardzo zaangażowanych organizatorów i wolontariuszy oraz świetnie wyposażone punkty żywieniowe. Na wszystkich było grillowane jedzenie i przepyszne hamburgery, urozmaicony wybór przekąsek. Bufety rozmieszczone trochę rzadziej niż na naszych biegach, było ich 14, czyli średnio co 25 km.

– Namówił Cię do startu w Moab 240 wspominany tutaj kilka razy Wojtek Grzesiok, od lat wspierający Cię na zawodach. Łatwo przekonać Cię nie było, ale gdy mu się udało, Wojtek poszedł za ciosem i zaproponował start w tryptyku Triple Crown of 200s (Potrójna Korona Dwusetek). Moab 240 jest jego najdłuższym elementem: sierpniowy Bigfoot 200 w stanie Waszyngton na północno-zachodnim krańcu USA i Tahoe 200 w Kalifornii liczą sobie po około 206 mil. Skoro już wiesz, że jesteś tak mocny w wyścigach 200-milowych, może skorzystasz z propozycji Wojtka?

"Odpocząłem, zbudowalem dom, mogę się ścigać". Piotr Hercog zaczyna sezon

– Nie, nie i jeszcze raz nie! Jestem już wyspany i trochę wypocząłem, ale o żadnych więcej dwusetkach nie myślę. Ani w bliskiej, ani nawet w dalekiej przyszłości. Było fajnie, ale wystarczy. Jest jeszcze tyle innych wyzwań!

Z Piotrem Hercogiem rozmawiał Piotr Falkowski

zdjęcia Piotr Hercog - Salomon Suunto Team, salomonrunning.pl

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce