"Amerykanin" Marcin Kęsy najlepszym Polakiem Maratonu Nowojorskiego. "Moje mięśnie pracowały jak skamieniała plastelina"

 

"Amerykanin" Marcin Kęsy najlepszym Polakiem Maratonu Nowojorskiego. "Moje mięśnie pracowały jak skamieniała plastelina"


Opublikowane w śr., 13/11/2019 - 08:33

– Pierwszy odcinek biegłem bardzo spokojnie i planowo. Wciąż jednak nie czułem komfortu. Zwyczajnie było mi zimno. Nie potrafiłem się dogrzać. Moje mięśnie pracowały, jak skamieniała plastelina. Po 38 km skurcze doskwierały mi dosłownie, co krok. Bałem się że nie ukończę tego biegu. Siłą woli przesuwałem się wprzód. To był piekielnie trudny bieg. Zniszczył mnie fizycznie jak żaden inny – przyznaje Marcin Kęsy, najszybszy Polak w nowojorskim maratonie.

Niewiele brakowało, żeby jego czas – 2:38.02 – w Nowym Jorku nam umknął. Na liście wyników był bowiem Amerykaninem. Przez pomyłkę.

Biało-czerwony 49. TCS New York City Marathon [WYNIKI POLAKÓW]

Marcin jest na co dzień przewodnikiem niewidomego biegacza Marcina Grabińskiego. Razem mierzą wysoko i marzą o Igrzyskach Paraolimpijskich w Tokio. Dla tego celu zrezygnował z pracy, a przez większość sezonu rezygnuje także z własnych ambicji i celów. Dla Grabińskiego sezon się już zakończył. Kęsy wystartował w Nowym Jorku na własne konto.

Długo szukaliśmy pana na liście wyników biegaczy w Nowym Jorku. Jak do tego doszło, że został pan Amerykaninem?

Marcin Kęsy: To dość zabawna sytuacja. Zabrzmi to dosyć głupio, ale na ten bieg zapisywałem się za pomocą smartfona, gdy na rowerze jechałem na trening. Pewnie gdzieś musiałem popełnić błąd, w trakcie uzupełniania aplikacji. To oczywiście wyszło dopiero po roku. W pierwszej chwili przez ten błąd nawet w polskim Konsulacie w Nowym Jorku przy wręczaniu podziękowań, nie zostałem wzięty pod uwagę. Oczywiście wszystko dobrze się skończyło.

Start w Nowym Jorku był pana głównym celem na ten rok. Jednak w tym sezonie startował pan również m.in. na Grand Prix paralekkoatletów jako przewodnik Marcina Grabińskiego. Z nim szykował się Pan do maratonów. Jest różnica w treningu przewodnika i niezależnego maratończyka. Jak Pan to pogodził?

– Synchronizacja treningów z Marcinem nie jest łatwa, ale dobrze się już znamy. Wiemy, że każdy z nas ma w tym partnerstwie czas dla siebie. Marcin jest obecnie w okresie przygotowania ogólnego do sezonu, a dla mnie start w Nowym Jorku był zakończeniem  sezonu. Ostatni czas przed wylotem do Stanów Zjednoczonych spędziliśmy na dwutygodniowym zgrupowaniu w Bydgoszczy. Ja szlifowałem formę pod Nowy Jork, Marcin budował ogólną wytrzymałość. Nasze treningi mocno się więc różniły. Mój był trudny i szybki. Marcina umiarkowany.

Pomagaliśmy sobie wzajemnie. Kiedy ja trenowałem, Marcin odpoczywał w hotelowym pokoju lub czekał na mnie w parku, w którym spędzaliśmy dużo czasu. Prysznic, szybka zmiana odzieży i wspólnie wychodziliśmy realizować założenia, jakie na dany dzień miał Marcin. Ja już wtedy oczywiście rowerem. Starliśmy się znaleźć dla siebie przestrzeń, co wychodzi nam coraz lepiej.

Po tych skomplikowanych przygotowaniach wylądował Pan w Nowym Jorku i ruszył na start. Jak ułożył się ten bieg?

– Maraton w Nowym Jorku jest trudny. Jak sięgam pamięcią, to chyba jeden z tych najtrudniejszych dotychczas . Mimo że profil trasy był mi znany dużo wcześniej, bo w zeszłym roku startowałem z Marcinem i miałem możliwość ,, na spokojną” analizę, to i tak miałem wrażenie, że mnie zaskoczył. Jednak to nie sama trasa, a ostatnie godziny przed startem miały wpływ na końcowy rezultat.

Jak je Pan spędził?

– Start Maratonu Nowojorskiego jest na moście Verrezano - Narrows. Po jego drugiej stronie przygotowane jest miasteczko, do którego specjalnymi autokarami transportowani są uczestnicy. Most jest otwarty tylko w określonych godzinach. Następnie, ze względów logistycznych oraz bezpieczeństwa, zostaje zamknięty. W miasteczku ponad 55 tysięcy zawodników ma dostęp do jedzenia i picia. Do ciepłej kawy, herbaty, toalet. Tam wszyscy czekają. Spędziłem w nim blisko 4 godziny. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak strasznie zmarzłem, wręcz dygotałem. Miałem wrażenie, że wszyscy słyszą moje zgrzytanie zębów.

Na ulice Nowego Jorku ruszyliśmy o 9:40. Pierwszy odcinek  biegłem bardzo spokojnie. Planowo na wyniki w granicach 2:31-2:32. Wciąż jednak nie czułem komfortu. Zwyczajnie było mi zimno. Nie potrafiłem się dogrzać. Moje mięśnie pracowały, jak skamieniała plastelina. Finalnie duży koszt energetyczny, jaki poświęciłem na podniesienie temperatury ciała, wiele mnie kosztował. Po 38 km skurcze doskwierały mi dosłownie, co krok. Bałem się że nie ukończę tego biegu. Siłą woli przesuwałem się w przód. To był piekielnie trudny bieg. Dużo mnie kosztował. Zniszczył mnie fizycznie jak żaden inny.

Ale się Pan nie poddał. Co Panu pomogło zostać na trasie?

– Z każdego biegu staram się coś wyciągać. Dzięki temu znów poczułem, jak to jest walczyć. Pod tym względem czuję zadowolenie. Kiedy mięśnie odmówiły posłuszeństwa, ich rolę przejęła głowa. I ona spisała się na medal. Medal maratonu, należącego do tych najbardziej prestiżowych na świecie.

Czy to już koniec sezonu? Co Pan teraz planuje?

– Teraz czas na zasłużone wakacje, których nie miałem od 4 lat. Urlop w Stanach Zjednoczonych, to świetna nagroda. Mało tutaj biegam. Mam też czas, żeby pomyśleć o przyszłorocznych biegach.

Rozmawiała Ilona Berezowska/ fot. facebook Marcina Kęsego


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce