Grzegorz Ziejewski: "Jestem odludkiem, lubię biegać sam"

 

Grzegorz Ziejewski: "Jestem odludkiem, lubię biegać sam"


Opublikowane w pon., 27/01/2020 - 22:47

To był chyba najciekawszy pod względem sportowym Zimowy Maraton Bieszczadzki. Szóste wydanie biegu na 44 km w Cisnej, organizowanego przez Fundację Bieg Rzeźnika, wygrał Grzegorz Ziejewski z przewagą zaledwie minuty nad trzema rywalami, których na finiszu dzieliły... zaledwie DWIE I PÓŁ SEKUNDY! Z torów kolejki wąskotorowej jeden za drugim wpadali na metę Daniel Żuchowski, Rafał Kot i Karol Ziajka.

6. Zimowy Maraton Bieszczadzki: zima uśmiechnęła się do biegaczy [ZDJĘCIA]

Triumfator 6. Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego w tym roku skończy 44 lata i mieszka w Wieliczce. Akurat ma trochę wolnego czasu, bo w województwie małopolskim właśnie rozpoczęły się ferie zimowe, a Grzegorz Ziejewski pracuje jako pedagog w szkole podstawowej w pobliskim Gdowie. – Może w przyszłości pomyślę o nauczaniu wuefu? – zastanawia się. – Dzięki takiej pracy mogę trenować, mam czas dla siebie i rano, i po południu. Wieliczka i Gdów to początki pogórza, dzięki czemu mam dobre warunki do treningu takiego, na jakim mi zależy – mówi z zadowoleniem.

A na jakim bieganiu zależy Ci najbardziej?

Kieruję się w stronę górskich biegów długich, na dystansach ultra. Półmaratony czy nawet maratony nie wychodzą mi najlepiej choćby z racji moich lat, więc będę się coraz bardziej „wydłużał”. W podobnym wieku są Robert Faron i Piotrek Biernawski, z tego samego rocznika jest Michał Sedlak. To jest atutem, gdy startuje się z młodszymi zawodnikami w biegach maratońskich i dłuższych, bo wytrzymałość jest po mojej stronie.

Ale z szybkością jest już znacznie gorzej. Kompletnie niezrozumiały jest dla mnie fenomen Biernawskiego, który jest tylko rok młodszy ode mnie, a zapiernicza w krótkich biegach tak szybko, jak ja mogę tylko pomarzyć (śmiech).

Zaraz, zaraz... Zimowy Maraton Bieszczadzki ma trasę bardzo szybką, a jednak poradziłeś sobie znakomicie!

No, rzeczywiście, trasa ZiMB jest niezwykle szybka, a ściganiu bardzo sprzyjały także warunki atmosferyczne. Obawialiśmy się lodu i poślizgu pod warstewką śniegu, tymczasem biegło się naprawdę bardzo żwawo. Wielu zawodników miało chrapkę na sukces, biegliśmy długo w grupie, wreszcie poczułem, że nogi kręcą się lepiej niż kolegom i końcówkę mocno „pocisnąłem”. Bardzo fajnie mi się biegło w Cisnej.

Jeden z konkurentów do wygranej Rafał Kot opowiadał mi, że „urwałeś” im się na punkcie w Karczmie Brzeziniak, około 34 km. To był zamysł taktyczny, żeby zaatakować w miejscu słynącym z obfitego jadła i napitku?

Już przed biegiem zakładałem, że jeśli noga będzie „podawała” i po 30 km będę dobrze się czuł, to właśnie tam, przed podbiegiem do stokówki, spróbuję przyspieszyć. Podbieg nie jest wprawdzie długi, ale sama stokówka też ma kilka wahnięć, więc miejsce jest idealne do ataku. Już wcześniej zobaczyłem po chłopakach, że nogi mają chyba troszkę słabsze od moich, więc rzeczywiście: planowałem ruszyć od Brzeziniaka i tak zrobiłem.

„Przycisnąłem” zaraz za karczmą, kolegów przytrzymała jeszcze ścianka tuż przed stokówką i to wystarczyło. Na finałowym kilometrze po wąskotorówce mogłem już lekko odpuścić, nie było szans, żeby ktoś mnie dogonił.

Rozumiem, że ze słynnych uroków kulinarnych Brzeziniaka w ogóle nie skorzystałeś?

Karczma jest bardzo fajna, ale cóż, taki los, jak się człowiek ściga (śmiech). Wpadliśmy z Danielem Żuchowskim do środka, coś krzyknęli i polecieli dalej. Nie straciłem tam nawet sekundy. Muszę powiedzieć, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony cała trasą Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego. Startowałem w nim pierwszy raz i patrząc wcześniej na mapę myślałem, że stokówki będą nudne i mało widokowe.

Tymczasem trasa okazała się ciekawa i bardzo mi się podobała. Można było sporo pooglądać, no a karczma, przez której wnętrze trzeba przebiec, to perełka. Aż szkoda, że nie dało się zatrzymać choć na chwilę. Pyszne jedzenie, nalewka, grzane wino... wszystko przeszło koło nosa (śmiech).

A zdarza Ci się czasami biec w zawodach tak, żeby jednak zakosztować uroków punktów żywieniowych? Na niektórych zawodach są one naprawdę atrakcyjne... Podczas ZiMB okazję do ich smakowania miał jeden z faworytów biegu Krzysztof Lisak, który z powodu kontuzji zrezygnował ze ścigania i na każdym punkcie jadł i pił do syta. „Nigdy nie mam do tego okazji, więc korzystam, ile wlezie” - powiedział mi delektując się jedzeniem w Brzeziniaku.

Marzy mi się czasem coś takiego, ale, niestety... Jak już wskoczyłem na poziom, który umożliwia mi robienie jakichś przyzwoitych wyników, startuję w zawodach, żeby o coś powalczyć.

Powiedz nam w takim razie, jak się w tym towarzystwie biegaczy walczących o najwyższe miejsca znalazłeś. Błysnąłeś niespełna rok temu, wygrywając w Szczawnicy najdłuższy bieg - Niepokornego Mnicha na 96 km. Twoje zwycięstwo było dla niemal wszystkich niespodzianką.

Pewnie tak, bo wcześniej w biegach ultra raczej mnie nie było. Dopiero w 2018 roku wygrałem Bieg Wierchami w Rytrze na 58 km i wtedy otworzyły mi się drzwi na długie dystanse.

W biegach górskich próbowałem startów kilka lat wcześniej, mniej więcej od 2015 r., ale to były dystanse krótsze, bo nie bardzo nawet sobie wyobrażałem, że da się biegać powyżej 40 kilku kilometrów. Nie miałem na to sił, bo trenowałem jak trenowałem i niczego więcej zrobić nie mogłem. Na dodatek pojawiły się problemy z nogami, rezonans wykazał, że w piszczelach pojawiły się duże zmiany przeciążeniowe, w znacznym stopniu wskutek nieodpowiedniej diety.

Musiałem zrobić przerwę i dopiero, gdy poukładałem sposób odżywiania oraz wprowadziłem zmiany do treningu, w 2018 roku zorientowałem się, że jestem znacznie mocniejszy. Zobaczyłem szansę na dłuższe bieganie. Ku mojemu zaskoczeniu, byłem w stanie przebiec 50, 60 km, a rok temu na Niepokornym Mnichu w Szczawnicy po raz pierwszy prawie 100 km, które miałem szczęście nawet wygrać!

Lubiłeś biegać już wcześniej, ale tylko sam dla siebie. Był jakiś impuls, który pchnął cię do tego, by stanąć na starcie zawodów?

Przez kilka lat robiłem sobie samotne górskie wycieczki biegowe, aż wreszcie będąc w drodze na Kasprowy zobaczyłem zbiegającego Marcina Świerca. To był Bieg Marduły. Podobało mi się, zainteresowałem się i postanowiłem też zacząć startować. A gdy pojawiły się miejsca w okolicach podium, było tych startów coraz więcej. Pędzący Marcin mnie zainspirował, bo wcześniej do rywalizacji w zawodach w ogóle mnie nie ciągnęło. Wolałem pobiegać sam!

Marcin Świerc do dzisiaj pozostaje dla ciebie wzorem?

Jasne! Od wielu lat biega na bardzo wysokim poziomie, odnosi sukcesy, nie było na niego mocnych na rynku krajowym, a teraz liczy się także za granicą. Bardzo dużo zrobił dla naszych biegów górskich, mam dla niego wielki szacunek, chociaż osobiście się praktycznie nie znamy, nie mamy kontaktu.

Byłeś coraz mocniejszy, pojawiłeś się w czołówce biegów... Znalazłeś trenera i zacząłeś pracować pod czyimś fachowym okiem, czy nadal biegasz sam, tak jak Ci serce i głowa dyktują?

Sam dla siebie jestem trenerem. Do wszystkiego, co na razie osiągnąłem, doszedłem we współpracy z własnym organizmem, bacznie obserwując jak się zachowuje, reaguje i co się z nim dzieje. Jak już wspomniałem, 3 lata temu wprowadziłem do treningu zmiany, dorzuciłem elementy pozabiegowe, przede wszystkim dużo roweru. Robię na „szosówce” treningi objętościowe, regeneracyjne, czasem siłowe na trasie z Wieliczki w stronę Mszany Dolnej, tam jest sporo górek. Teraz mam rowerową przerwę, bo mieszkam w bloku i nie bardzo mogę uruchomić trenażer, gdyż straszliwie się „tłucze” i hałasuje, ale normalnie rower zajmuje w moim treningu około 30 procent. I na razie wyciągam co się da!

A narty biegowe? Wspomniałeś Roberta Farona, który całą zimę spędza na „biegówkach” i bardzo sobie chwali taki trening, w sezonie biega po nim znakomicie!

To na pewno bardzo fajny trening uzupełniający, bardzo odciąża nogi, zwłaszcza kolana, ale nie mam już na to czasu! Rozmawiałem ostatnio z Kasią Wilk, która też właśnie zaczęła jeździć na nartach, ale nie miałbym już kiedy włączyć ich do mojego treningu. Doba nie jest z gumy, niestety...

Zainspirował cię Marcin Świerc, którego jednak nie znasz osobiście. A z kim jesteś bliżej w biegowym środowisku, z kim się „kumplujesz”, może nawet przyjaźnisz?

Ja jestem raczej odludkiem, samotnikiem, nie przepadam także za facebookiem, więc nie utrzymuję raczej bliższych kontaktów. Ale kiedyś na Chudym Wawrzyńcu, a potem na Mnichu spotkałem Bartosza Gorczycę i bardzo mi się spodobało jego bieganie, zachowanie wobec innych ludzi, osobowość.

Niedaleko mam mieszkającego w Krakowie Piotrka Uznańskiego, który jest moim przeciwieństwem – konsekwentnie i mocno buduje swoją karierę i wizerunek w mediach społecznościowych. Czasami razem trenujemy, czasem, jak na Łemkowynie, wspólnie się męczymy... W Krakowie i okolicach jest mnóstwo świetnych biegaczy, i czynnych, i takich, którzy już się wycofali. Spośród tych drugich wielu cennych wskazówek, z których do dzisiaj korzystam, udzielił mi Janek Wąsowicz.

Ale generalnie biegam i trenuję sam. Mam nawet koło siebie, między Wieliczką a Gdowem, teren, w którym jestem praktycznie sam: to las przypominający krakowski Lasek Wolski. Nikogo tam nie spotykam, a trening kręci mi się bardzo dobrze, nie szukam więc towarzystwa. Zwłaszcza te cięższe treningi, jeśli chcę je wykonywać tak jak zaplanowałem, powinienem robić sam.

Nazwałeś siebie nawet „odludkiem”...

To chyba kwestia mojej osobowości, charakteru i nawyków. Nie potrafię i chyba nawet nie mam ochoty istnieć w mediach społecznościowych, chwalić się, gadać i opowiadać o sobie. W górach też się chyba dobrze odnalazłem dlatego że wolałem być sam, a góry dają mi tę możliwość. Takim już jestem człowiekiem!

Nie lubisz ludzi?

Nie, to zupełnie nie o to chodzi. Przecież odkąd zacząłem startować w zawodach, spotkania od czasu do czasu z innymi biegaczami, wymiana doświadczeń, dają mi dużo przyjemności i pozytywnych odczuć. Teraz w Bieszczadach znalazłem się dzięki Michałowi Sedlakowi, który namówił mnie na wyjazd. Bez niego pewnie bym w Cisnej nie wylądował.

Zawsze w życiu lubiłeś stać z boku?

Chyba tak. Nie myślę, o tym na co dzień, ale... lubię pobyć sam ze sobą.

Dostrzegam w tobie ciekawy paradoks, bo przecież pracujesz jako pedagog szkolny, pomagasz dzieciom i młodzieży rozwiązywać ich problemy. Do tego trzeba umieć nawiązywać kontakt, rozmawiać, trafiać do człowieka...

Masz rację, ale z dziećmi jest całkiem inaczej niż z dorosłymi. Wykonuję ten zawód, bo z najmłodszymi zawsze świetnie się dogadywałem i oni też chyba łapią ze mną dobry kontakt.

A swoje dzieci masz?

Nie, jestem cały czas kawalerem, nie ma też nawet dziewczyny. Sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem, pewnie dlatego też mogę bez problemu znaleźć odpowiednią ilość czasu na trening. Przy obowiązkach rodzinnych i dzieciach byłoby to znacznie trudniejsze.

Rozmawiał Piotr Falkowski

zdj. Zimowy Maraton Bieszczadzki (Jacek Deneka), ŁUT (Piotr Oleszak), Natalia Podsadowska


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce