„Instynkt biegacza zadziałał”. 20. Poznań Maraton Ambasadora

 

„Instynkt biegacza zadziałał”. 20. Poznań Maraton Ambasadora


Opublikowane w wt., 22/10/2019 - 11:22

Po długich i żmudnych przygotowaniach, po dobrze ponad tysiącu przebiegniętych kilometrach, przyszedł w końcu czas na najważniejszy dla mnie start sezonu – 20. Poznań Maraton, który odbył się w minioną niedzielę.

Maraton w Poznaniu wybrałem głównie dlatego, gdyż... jest ostatnim z większych maratonów w Polsce, przez co miałem nadzieję na korzystniejsze (czytaj: chłodniejsze) warunki pogodowe. Plan powiódł się w połowie; pierwsza godzina maratonu, gdy temperatura oscylowała ok. 15 stopni, a słońce chowało się w miarę za chmurami, była całkiem znośna. Lecz niecałe dwie kolejne godziny, gdy chmury zniknęły, a słupki rtęci rosły sprawiły, że na trasie zaczęła robić się coraz większa selekcja.

Do startu stanąłem rozbity psychicznie i fizycznie jak nigdy wcześniej. Przeziębienie złapane 3 dni wcześniej sugerowało mi myśleć bardziej w kategoriach ukończenia biegu niż próby złamania 2:50, a w dodatku po dzień wcześniej całodziennej podróży przez pół Europy mocno odczuwałem dolny odcinek pleców. Temu też musiałem jakoś poradzić sobie z tymi warunkami i mentalnie zdjąłem z siebie presję, że w razie czego, gotów będę do zejścia w połowie i za tydzień spróbuję w znacznie mniejszym, lecz również atestowanym, maratonie w Tczewie.

I to może zadziałało. Do 30. km praktycznie nie wiem o czym mógłbym napisać. Kilometry leciały jeden za drugim, każdy coraz podobniejszy do poprzedniego, a moimi jedynymi zadaniami było pilnowanie tętna, pamiętaniu o żelach i polewaniu się wodą. W całej świetnie zorganizowanej machinie poznańskiego maratonu brakowało mi jednej rzeczy – właśnie kurtyn wodnych na trasie. Jednak udało się je zrekompensować dzięki licznym punktom bufetowym i wodnym. Zerkając na grafikę trasy, było ich 11. Średnio więc, przy moim tempie biegu, mijałem je co 15 minut. Temu też kilka kubków z wodą co taki okres pozwoliło na nieprzegrzanie się organizmu.

Jak mawiają maratończycy – prawdziwy maraton zaczyna się od 30. kilometra. No, u mnie zaczął się już może 2 kilometry wcześniej, kiedy wybiegłem na prawdziwą patelnię z dodatkiem wiatru. Przetrwałem jednak ten okres wiedząc, że już niedługo dostanę wsparcie do samej mety od znajomego z Poznania. Przydało się ono bardziej niż przypuszczałem, gdyż o ile podczas etapu biegu w okolicach Jeziora Maltańskiego ciągle biegłem w otoczeniu wielu biegaczy, tak po 30. km mogłem odczuć na własnej skórze samotność długodystansowca.

Do 35. km moje tempo lekko spadło, lecz zdobyty wcześniej handicap czasowy wciąż pozwalał na walkę o 2:50. Jednak braki techniczne – a przede wszystkim nierównomierny czas kontaktu z podłożem obu nóg – spowodowały pojawienie się skurczów w prawej nodze. To przez nie przez ostatnie 7 kilometry musiałem czterokrotnie przystanąć na lekkie rozciągnięcie, co już samo w sobie zabrało ok. minutę. Wsparcie znajomego, szczególnie na ostatnich 5 kilometrach, okazało się zbawienne.

Wbiegając na niebieski dywan i ostatnie 195 metrów oczywiście zapomniałem o tym wszystkim. Jak gdyby nigdy nic zagrzałem lewą stronę publiczności do głośniejszego aplauzu, a tempo przed samą linią mety pokazało, że finiszowałem... 2:44 min/km. Żeby jednak nie było tak kolorowo, po chwili przekonałem się o miękkości podłoża z którego musiałem wstać z małą pomocą medyczną, po wcześniejszym rozciągnięciu prawej nogi. Mimo to, instynkt biegacza zadziałał i oczywiście nie zapomniałem o obowiązku kliknięcia i zatrzymania zegarka. Co prawda minęła chwila zanim na niego ponownie spojrzałem, ale wiedząc, że mam czas netto równo 10 sekund mniejszy niż brutto, z czerwonych cyfr na mecie wyczytałem: 2:51:38.

Maraton w Poznaniu był moim niejako drugim debiutem. Wcześniej pokonałem co prawda trzy maratony, lecz były one w okresie gdy bardziej „biegałem” niż „trenowałem”. W pewnym momencie stwierdziłem, że stałe wydłużanie dystansu nie ma sensu i powrócę, gdy będę co najmniej schodził poniżej 3 godzin. I tak też się stało.

Aktualnie cieszę się dwutygodniowym roztrenowaniem. Wolę skończyć wcześniej ten sezon, gdyż wiem, że kolejny będzie inny niż dotychczas i zacznie się on już w zimie. Po zaspokojeniu głodu maratońskiego i wyszaleniu się na długich dystansach, skupię się przede wszystkim na krótszych biegach i na celu, który postawiłem sobie w zeszłą zimę. Dostać się do TOP10 w Towerruningu.

Kacper Mrowiec, Ambasador Festiwalu Biegów


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce