„Moje 360 km”. SwissPeaks 2019 Radosława Defecińskiego

 

„Moje 360 km”. SwissPeaks 2019 Radosława Defecińskiego


Opublikowane w śr., 25/09/2019 - 12:03

Od Champex do Champery, czyli zmęczenie narasta

Napieram do kolejnej bazy przysypiając w międzyczasie. Potrzebny mi serwis techniczny i odpoczynek, może jakaś wymiana podzespołów? Zobaczymy. W bazie w Champex na 251 km zjawiam się o 14:25 (to już środa). Baza w całości rozstawiona przez organizatorów (namiot żywieniowy, przewoźne toalety, prysznice, namiot do spania jestem pod wrażeniem) moi supporterzy zajmują się mną z całym profesjonalizmem. Picie, jedzenie, prysznic i do namiotu spać. Zasypiam momentalnie.

Budzę się i wychodzę przed namiot, nie wiem ile spałem. Mam przeświadczenie, że za długo. Kręcę się nerwowo przed namiotem i nie wiem jeszcze, gdzie i co. Podchodzi do mnie żona i dostaję burę, że przecież ona czuwa a ja się podrywam po 40 minutach. Spać! Jestem posłuszny i idę do namiotu. Już o właściwej porze jestem budzony i… jem, piję, szykuję się do wyjścia.

O 18:28 wybiegam w dalszą drogę. Jestem najedzony, „wyspany”, opatrzony, naszykowany na dalszą trasę. Jestem szczęśliwy, a życie jest proste. Dewiza na dalszą trasę brzmi „Do przodu”. Będę się jej trzymał.

Kolejne kilka kilometrów, to powielenie trasy z UTMB. Jest cudownie. Trasa lekko idzie w dół, biegnie się lekko i bez bólu. Chyba tak wygląda szczęście. Powoli robi się wieczór, a noc nadchodzi. Dalej jestem optymistycznie nastawiony na dalszą trasę. Mijam Col de la Forclaz 1527 m n.p.m. i kontynuuję zbieg. Trasa przebiega ścieżkami, czasami przecina drogę asfaltową, aż rozpoczyna się długi zbieg do rzeki by potem zmusić mnie do wspinaczki na samą górę. Trzeba uważać, bo trasa kręta i stroma, upadek nie byłby mile widziany. O godz. 23:27 docieram na punkt żywieniowy w Finhaut i zjadam tam pyszną warzywną zupę.

Zrobiła się noc całą gębą. Czas ruszać. Kolejny odcinek zaczynam mocno pod górę i z każdym krokiem czuję, że słabnę. Nogi mi się plączą, oczy zamykają, nie jest dobrze. Wyjmuję z kieszonki pobudzającego energetyka, wypijam, czekam i… nic lub prawie nic. W lesie siadam na poboczu i próbuję jakoś się ogarnąć. Mija mnie dwóch zawodników idę za nimi i mylimy trasę. Cóż trzeba wracać. Po 10 minutach jesteśmy na właściwej drodze.

I znów góra, potem dół. Rozpoczyna się ładny, szutrowy zbieg i nagle mój świeżo poznany kolega znika w ciemności. Zatrzymuję się i oświetlam pobocze czołówką. Kolega już leży w rowie i śpi. Szkoda, znowu będę napierał sam. Po wejściu na przełęcz (ciekawe, która to już z kolei) rozpoczynam trudne zejście po osypujących, ogromnych gołoborzach i piargach. Myśl była tylko jedna, nie potknąć się i nie polecieć w dół. Ciekawe jak bym się zatrzymał. Wolę tego nie sprawdzać. Znowu do góry i w dół, aż do świtu i punktu żywieniowego. Na punkcie spotykam kilku biegaczy, jednak nie ma czasu na rozmowy trzeba napierać. Podejście na przełęcz Col de Susanfe na wysokości 2494m było mozolne, trochę skał, osypujące się kamienie. Pełna koncentracja musiała być. Jednak następny kilkunastokilometrowy zbieg również wymagał koncentracji i uwagi.

Na początku skały i progi skalne, następnie już coraz niżej trzeba było schodzić po skałach. Dla podniesienia bezpieczeństwa organizator zamontował w tych miejscach szereg lin poręczowych. Faktycznie ułatwiały trochę trasę, zwłaszcza, że zrobiło się dość ślisko. Chciałem już dobiec do kolejnej bazy i odpocząć oraz spotkać moich bliskich. Przed sobą zobaczyłem małą łączkę, która zapraszała gościnie. Usiadłem i po chwili już spałem. Kompletnie zostałem odcięty od zasilania. Nie wiem, ile to trwało (po analizach wynikało, że coś koło 5 minut) nagle poderwałem się, na plecy wrzuciłem plecak i pognałem do przodu z przekonaniem, że zmarnowałem na spaniu kawał czasu.

Biegłem w dół, następnie już na terenie Champery pod górę sumarycznie 4-5 km. Do bazy docieram 12:35 (czwartek). Tam spotkałem swoich i rozpoczął się stały rytuał. Odebranie torby z przepaku, jedzenie, picie, prysznic, jedzenie, picie, w międzyczasie opatrzenie nóg, posmarowanie otarć, rozmowy motywacyjne itd. Od dziewczyn dowiaduję się, że jednak są dobrzy ludzie, którzy oglądając moje postępu na stronie pchają przysłowiową kropkę do przodu. W tamtym momencie przepełnia mnie wdzięczność, że nie jestem sam.

Z Champery – zapach mety

W między czasie zaczyna padać i robi się zimno. O 14:45 wychodzę na kolejny, ostatni już odcinek trasy, niby 55-56 km jednak w nogach już ponad 307 km. Powiedziało się A, to teraz zasuwaj do końca alfabetu.

Wyjście z miasteczka i kolejne kilometry, to katorga. Tempo, motywacja bez ładu i składu. Wiem, że muszę się ogarnąć, ale jak to zrobić? Nie wiem i idę cały czas bez przekonania. Pogoda też nie nastraja pozytywnie. Podążam jakąś ostrą granią w lesie, następnie w dół pod jakiś wyciąg i tam we mgle spotykam mojego wczorajszego kolegę (tego, co poszedł spać do rowu). Witamy się ponownie, ma na imię Sebastien i jest Francuzem. Nie mówi wprawdzie kompletnie po angielsku, ale jest i dodaje otuchy. Oprócz tego ma moc do napierania. Widzę, że moja obecność również go ożywia. Wybitnie przyspieszamy.Mgła i deszcz przestają już tak doskwierać.

Po paru podejściach rozpoczynamy dość długi, ale piękny zbieg do Morgins. Wow, wspólne napędzanie się wybitnie podkręca tempo. Deszcz się rozpadał na dobre, a ja jestem szczęśliwy, że tak pięknie się biegnie. Doliną, wzdłuż rzeki, to po jednej, to po drugiej jej stronie. Wbiegamy do miasteczka i odnajdujemy punk żywieniowy umiejscowiony w dużej hali sportowej. Docieramy tam o 19:28. Na miejscu widzę kilku poturbowanych trasą biegaczy. Oj, nie wyglądają dobrze. Patrzą na nas z zazdrością. My wpadliśmy na punkt na pełnej prędkości i jeszcze nas trzyma. Widać, że tryskamy energią. Znów jedzenie i picie, i jedzenie, i picie. Wychodzimy na trasę, jeszcze jest widno. Zapach mety przybliża się.

Nadchodzi jednak kolejna noc, a im wyżej, tym wiatr się wzmaga i robi się coraz zimniej. Ciśniemy jednak po łąkach i pastwiskach starając się nie zostać potraktowanym przez wszędobylskie „elektryczne pastuchy”. We mgle, wietrze i po ciemku docieramy do schroniska Conches na 334 km. Schronisko połączone z domem mieszkalnym i obsługiwane przez przemiłe 2 siostry i ich matkę. Nie chce się wychodzić. Tutaj są mili ludzie, pyszne jedzenie, jest ciepło a za drzwiami co? Po co? Zostać, odpocząć, „pomulić” przy stole, jeszcze coś zjeść. Dosyć! Nie po to, to wszystko rozpoczynałem.

Wychodzimy w ciemną noc i szukamy kolejnych chorągiewek z odblaskami. Na szczęście są! Kolejne kilometry dłużą się w nieskończoność i mam wrażenie, że nigdy nie dotrzemy do mety. Jakieś fatum nad nami ciąży? Niby kolejne kilometry mijają, ale gdzie ta meta?

Przez pewien czas na czele naszego 2-osobowego pochodu porusza się Sebastien z czasem jednak zaczyna słabnąć. Motywuję chłopa, zachęcam do dalszego wysiłku. Pomaga. Zbiera się i wyraźnie przyspieszamy. Zwłaszcza, że z tyłu widzę zbliżające się co najmniej 2 światła czołówek. Docieramy do ostatniego punktu. Teraz już tylko ostatnie 11 km.

Od obsługi punktu słyszę, że od dość dawna nikogo nie było i że już niedaleko. Przyspieszam i na rozstaju szlaków orientuję się, że jestem sam. Nie ma mojego biegowego partnera. Zawracam i bieg na punkt. Wpadam do namiotu a Sebastien leży już na łóżku i mamrocze coś, że spać, że musi spać. Coś jeszcze mówi, żebym do przodu. Dziękuję mu za wspólne napieranie i wybiegam zakończyć „Moje 360 km”.

Zawodnik, który właśnie dotarł do punktu próbuje się dołączyć. Naciskam jednak i utrzymuję tempo, którego nie wytrzymuje. Jestem sam i rozpoczyna się cudowny zbieg. Kwintesencja całego wysiłku.

Trasa z małymi wyjątkami przebiega w dół. Trzeba przecież teraz zbiec z 1413 m na 372 m n.p.m. Całe szczęście, że trasa biegu wije się po lesie, między skałami, ale nie są to zbyt ostre zbiegi. Po drodze zdejmuję kurtkę i bluzę, zmieniam również czołówkę. Czuję już smak i zapach mety. Jest jeszcze ciemno, a czołówka oświetla kolejne chorągiewki z odblaskami umieszczane teraz po obu stronach ścieżek. Tworzą one cudowne świetlne korytarze.

Wielokrotnie czuję się jakbym podchodził do lądowania na oświetlonym pasie lotniska. Mam przeczucie, że jest z czego podkręcać tempo biegu. Robię to. Nie czuję zmęczenia, nie czuję już bólu nóg i wszystkich mięśni. Bliskość mety, jej zapach uleczyły wszystko! Cudownie jest tak biec!

Wybiegam jednak już z lasu. Góry już za mną. Teraz jeszcze ostanie 2 km. po płaskim, wzdłuż kanału do portu nad jeziorem genewskim. Mam lekki problem ze zlokalizowaniem mety, jednak dobra kobieta z volkswagena podprowadza mnie jadąc w pobliżu. Tuż przed portem wyskakuje z samochodu i pokazuje metę. Macham do niej z podziękowaniami i pędzę do przodu.

Wpadam na metę i po 116 godzinach 51 minutach i 55 sekundach kończę SwissPeaks 360 km. Na 22 miejscu open. Jest piątek 6:51!

Wow, jestem, dotarłem! Koniec!

Radość pomieszana ze smutkiem.

Dobiegłem, już nie muszę dalej biec. A z drugiej strony? Właśnie, to już koniec.

Co dalej? Jakie kolejne wyzwanie?

Gratulacje dla Ewy i Krystiana, którzy razem ze mną stworzyli 3-osobową grupę Polaków, która ukończyła ten wymagający SwissPeaks 360. Wielkie ukłony, bo wiem z czym musieliście zmagać się po drodze tego biegu.

I na koniec ogromne podziękowania dla mojego zespołu, czyli dla mojej żony Beatki oraz dla moich córek Amelki i Bogny. Bez nich byłoby o wiele trudniej.

Dziękuję również wszystkim, którzy oglądali, wspierali, zarywali noce, aby zobaczyć moje postępy na trasie.

Radosław Defeciński


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce