Rekreacja? Masakracja! Nasze Piekło Czantorii 2019

 

Rekreacja? Masakracja! Nasze Piekło Czantorii 2019


Opublikowane w wt., 19/11/2019 - 08:15

Piekła nie mogłem sobie odpuścić. Z poprzednich czterech edycji byłem na trzech i za każdym razem wybierałem najdłuższy dystans, czyli ultra Przepierona. Rok temu wyszedł mi tutaj prawdziwy bieg życia. Od końca września po z trudem wyszarpanym biegu Glen Coe Skyline w Szkocji mało biegałem. Pozostawał więc wybór najkrótszego dystansu. Półmaraton na Czantorii ma równie groźną i w pełni zasłużoną nazwę Bestyja.

Tegoroczna, nieco wydłużona trasa liczy sobie 24 km i 2380 m sumy podejść. Co tu więcej opowiadać? No, ale podobno lubię duże przewyższenia. Nastawiałem się na start rekreacyjny, turystyczny, czy jak to jeszcze nazwać...

Znane zło

W piątek o dziewiątej wieczorem z Magdą odprowadziliśmy Monię i Marka na start ultramaratonu. Noc była ciepła, dzień zapowiadał się jeszcze przyjemniejszy. O ósmej rano sami stoimy na starcie połówki. Słońce świeci, niektórzy ubrani całkiem na krótko.

Na pierwszym podejściu stokiem narciarskim spotykamy się z Jackiem, starym znajomym z łódzkiego klubu wspinaczkowego AKG. Po wejściu w las wyrywa naprzód, potem przegonię go na zbiegu, znów mnie zgubi na następnej górce, ja go wyprzedzę w dół, aż w końcu ucieknie mi pod górę, by mnie spotkać dopiero na mecie. To znaczy nie tyle mi ucieknie, co ja sromotnie zostanę z tyłu.

Magda mi odleci jeszcze bardziej. Ostatni raz ją doganiam na dole pierwszego zbiegu – tego stromego, po kamieniach przykrytych liśćmi – który po swojemu robię po wariacku, wyprzedzając wszystkich slalomem. Później mi powie, że liczyła na powtórkę z sierpniowej Tatranskiej Szelmy, kiedy ją dogoniłem na dwóch ostatnich zbiegach i razem dobiegliśmy do mety. Teraz jednak dołoży mi 40 minut.

To pierwsze podejście zrobiłem i tak zbyt optymistycznym tempem, jak na moje „bezformie”. Odczuwam to już na dwóch następnych, mniejszych hopkach. Pod górę wyprzedzają mnie wszyscy, a mi się kręci w głowie. Ile mogę, nadrabiam na zbiegach. Druga duża góra to znowu cierpienie. Trochę pomaga znajomość trasy na pamięć z poprzednich lat. Znane zło to mniejsze zło.

"Kiepka" w promocji

W lesie, obok stromo pnącej się w górę, błotnistej drogi przelatuje wataha dzików. Podejście ciągnie się w nieskończoność, a na odkrytej przestrzeni silny wiatr wychładza. Szybki, stromy zbieg wyprowadza w dolinę i równie szybko przechodzi w żółty szlak pod górę w kierunku Małej Czantorii. We wcześniejszych edycjach trasa prowadziła nim prosto na jej szczyt. W tym roku, ze względu na punkty ITRA, mamy dołożoną w promocji jeszcze jedną „kiepkę” [strome podejście – przyp. red.]. By się dostać do jej podnóża, w połowie podejścia odbijamy stromo w dół leśną drogą w prawo.

Na dole wyprzedzam Darka, który robi ostatnią pętlę ultra. Nie wygląda za dobrze i narzeka na kłopoty żołądkowe. Jak się okaże, niestety zakończy napieranie na bufecie w Poniwcu, zaledwie 8 km przed metą, mimo dużego zapasu czasu. Na pocieszenie wieczorem razem obejrzymy mecz z Izraelem na naszej kwaterze, wraz z Wielkopolską z przyległościami, wesołą wałbrzyską załogą Wawrzynteam, jak i samym mistrzem Wojtkiem Probstem.

Nowa kiepka prowadzi zielonym szlakiem na szczyt Małej Czantorii. Jak przystało na Piekło, od pozostałych górek stromizną nie odstaje. Odstawać przestaję za to ja – szybkością od spotykanego towarzystwa. Chyba trochę złapałem drugi oddech. Wkrótce doganiam innego łodziaka Zbyszka. Wygląda trochę lepiej od Darka. Po ciężkiej walce skończył Przepierona.

Dzień żółwia

Na szczycie łączymy się ze starą trasą. – Jak to się dzieje, że co cię wyprzedzę pod górę, to w dół mnie przeganiasz? – śmieje się jeden z wielu mijanych zawodników na zbiegu do Poniwca. Robiąc ostatnie okrążenie ultra, zawsze tu siadałem na kubek pomidorówki, albo i dwa. Tym razem zamieniam tylko parę słów ze spotkanym Piotrkiem cisnącym Pierona (maraton), łykam dwa kubki coli i od razu rozpoczynam podejście... to znaczy czołganie się na poniwiecką „sztajchę” [strome podejście].

Narciarski stok ma średnie nachylenie prawie 40 procent. Smutna prawda jest taka, że w poprzednich latach na trzecim okrążeniu miewałem tu więcej siły, niż teraz będąc niby na świeżości. Takie życie – raz dzień konia, raz żółwia. Wyżej, przed szczytem Wielkiej Czantorii, próbuję trochę truchtać, ale dotarcie do wieży widokowej od bufetu zajmuje mi żałosne 45 minut. W zeszłym roku na drugim i trzecim kole, już na potwornym zmęczeniu, łapałem sobie 36 i 39 minut. To ma być rekreacja? Chyba masakracja!

Górka Faturka

Krótki dystans i bliskość mety pozwalają za to nie kalkulować na zbiegach. Pędzę więc, co koń wyskoczy. Tylko to mi dziś zostało. Najdłuższy, techniczny zbieg z Czantorii do podnóża Faturki to sama radość i masowe wyprzedzanie. Na dole doganiam drugiego Darka – łodziaka, z którym razem tu przyjechaliśmy. Idzie jak zombiak, ma zmasakrowane stopy. Mimo totalnego niedotrenowania, skończy Przepierona. Szacun!

Faturka to taka niepozorna z nazwy i kształtu na profilu górka. Ostatnia na pętli poza końcowym podejściem do mety. Jednak moja prywatna nazwa dla niej to Menda. Kiedy się biegnie ultra, najbardziej zabija fizycznie i psychicznie na drugim okrążeniu – bo na ostatnim to już czuć stąd zapach piwa na mecie. Dziś jednak umieram na niej już za pierwszym razem. Ponad 30-procentowe podejście zrywkowymi dróżkami w bukowym lesie ciągnie się jak guma od majtek. Znów kilka minut wolniej, niż kiedy byłem tu poprzednio.

Z ulgą przekraczam matę pomiarową na szczycie. Widać stąd już górną stację kolejki, na której jest meta. Każdy bywalec Piekła Czantorii wie jednak doskonale, jak wygląda droga do niej z tego miejsca. Czeka nas jeszcze owoc na torcie – niech każdy wybierze nazwę swojego ulubionego...

Ścianką stoku narciarskiego niektórzy ledwo schodzą, przez zajechane mięśnie i skurcze – szczególnie ultrasi. Mijam nawet kogoś schodzącego tyłem. Rzucam mu zwyczajowe słowa pocieszenia, że już blisko itd. Niżej, na wypłaszczeniu, ponownie wyprzedzam Kasię, z którą już się mijaliśmy. Też biegnie całkiem żwawo, więc jestem pewny, że złapie mnie pod górę.

Radość chwili

Nie będę się już rozpływał w zachwytach nad urokami legendarnej sztajchy do mety. Poetyckie rozważania zamieszczałem w relacjach z poprzednich lat. Teraz niech za opis wystarczą parametry: niecałe 1,4 km i 450 metrów w pionie. Mając trzy pętle w nogach, robiłem ją w 40, 45 i 31 minut. Ten ostatni wynik to końcówka ubiegłorocznego Przepierona (całość w 12:31 na starej trasie), z życiową formą, zbudowaną wysokogórskimi wyjazdami i treningami na ponad 3000 m n.p.m.

Teraz o godz. 12:19 stoję u jej podnóża, mając 41 minut do ostatniej granicy przyzwoitości, jaką sobie postawiłem. Oczywiście to subiektywne pojęcie – dla jednych na tej trasie to trzy godziny, dla innych siedem, czyli zmieszczenie się w limicie, i wszyscy zasługują na jednakowy szacunek. Ja jednak ścigam się tylko ze sobą i chcę przynajmniej rozmienić piątkę.

Znowu rozkręcam się pomalutku. – Ciesz się każdą chwilą! – woła do mnie ktoś z ekipy medycznej. No więc się cieszę, ale tak jak się spodziewałem, Kasia z jeszcze jedną dziewczyną mnie wkrótce doganiają. Trzymam się za nimi, bo wspólnie się przyjemniej cierpi.

W górnej połowie podejścia, tej bardziej stromej, jak zwykle dostaję nowe życie. Stopniowo odskakuję moim towarzyszkom. Pracując bardziej kijkami, niż nogami, przeskakuję kolejne grupki współzawodników ze wszystkich dystansów. Stumetrowa ścianka, która według profilu ma 100-procentowe nachylenie (45 stopni), jest nawet przyjemna. Za przełamaniem, po wyjściu na stok narciarski, jest tylko trochę mniej stromo. Kilkadziesiąt metrów przed metą dopingują mnie Magda i jej imienniczka, które ukończyły Bestyję sporo przede mną. Dzięki temu zrywam się jeszcze i wyprzedzam ludzi do samego końca. Organizator Artur osobiście wiesza mi medal na szyi, a ja na miękkich nogach zataczam się jeszcze parę kroków i padam na glebę.

Bez kompromitacji

Czas na mecie 4:55.23. Totalnej kompromitacji uniknąłem. Od pomiaru na Faturce mimo wszystko przeskoczyłem o 18 miejsc w górę klasyfikacji mojego dystansu. Sztajcha weszła w 36 minut – o pięć wolniej, niż w ubiegłym roku, kiedy byłem po trzech okrążeniach. Z tamtą formą na dzisiejszej trasie pewnie bym się zakręcił koło czterech godzin. Czas trenować przed następnym sezonem.

Po chwili dociera Kasia, gratulujemy sobie nawzajem i robimy zdjęcia. Spotykam masę znajomych, którzy ukończyli różne dystanse, jest wspólna radość i przydziałowe piwo z miejscowego rzemieślniczego browaru. Dzwoni Arek z naszej łódzkiej drużyny Droga Do Ultra, już jest na dole. Zajął wspaniałe 10. miejsce na Pieronie. Wiatr tak wieje, że przed zjazdem krzesełkiem muszę owinąć się folią NRC. Zjeżdżając, zagrzewam do walki tych, którzy podchodzą – tak, jak inni wcześniej dopingowali mnie.

W formie, czy bez – będę tu wracał.

Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce