Šelma znaczy drapieżnik. Nasza Tatranská Šelma [ZDJĘCIA]

 

Šelma znaczy drapieżnik. Nasza Tatranská Šelma [ZDJĘCIA]


Opublikowane w pon., 19/08/2019 - 11:40

Tatrzańska Magistrala, 17 sierpnia, 11:45. Kto tak ustawił te pośrednie limity? Właśnie zdałem sobie sprawę, jak niewiele mam czasu. Zbiegam szybko po ubłoconych głazach. Nagle noga spode mnie wyjeżdża. Większość siły upadku amortyzuję rękami, ale wewnętrzna strona kolana i tak uderza o kamień. Od razu się podnoszę, jednak czuję, że o dalszym szybkim zbiegu chyba nie ma mowy. Czyżby koniec zabawy?

* * * * *

Tri studničky, 17 sierpnia, 7:30. Ciepły, słoneczny poranek. Niebo jest czyste, tylko nad górującym nad nami Krywaniem wisi chmura. Życzymy sobie z Magdą powodzenia. Śmieję się, że będę próbował ją złapać na ostatnim zbiegu. Poznaliśmy się dopiero wczoraj, wcześniej się dogadując na przejazd z Zakopanego i kwaterę w Zdiarze. Właśnie stamtąd dowiozły nas tu przed chwilą autokary.

Po odliczaniu muszą minąć jakieś dwie minuty, żeby około 200 napieraczy zmieściło się na wąskiej ścieżce Magistrali. Już na pierwszych kilkuset metrach nie da się uniknąć zmoczenia butów. Początkowe dwa kilometry mają średnio ponad 10% nachylenia. Ustawiłem się gdzieś w drugiej połowie stawki, jednak cały tłum i tak rusza dzikim tempem. Ale nic dziwnego – wymuszają to pośrednie limity. Wyliczyłem sobie, że pierwsze 9 km do Szczyrbskiego Jeziora muszę zrobić maksymalnie w 1h10, a potem do Śląskiego Domu być sporo szybszym, niż na tym samym odcinku na setce Janosika sprzed dwóch lat.

Tatranská Šelma to 51 km czerwono znakowaną Tatrzańską Magistralą i jakieś 3200 m+. Na całość dają 10h10. To jest do ogarnięcia, nawet z moją formą, która jest do ciasta. Ale na punkcie w Śląskim Domu na 23 km i 1500 m+ jest... zgadnijcie ile? 3h40. Potem na Hrebienku na 29 km limit wynosi 4h40.

Tak, wiem... niektórzy szybsi mówią, że limity są dla wolnych zawodników. Ale jak się chce zrobić elitarny bieg ze sportowym limitem, to się go ustala na mecie, a te pośrednie powinny być proporcjonalne do końcowego. Po co w takim razie ponad dziesięć godzin na całość? Kto będzie w Śląskim w 3h40 bez zarzynania się, ten według mnie przeleci całą Šelmę w osiem i pół. Natomiast taki przeciętniak jak ja zwyczajnie się zajedzie goniąc pośrednie limity. Albo się w nich nie zmieści.

Ten ostatni scenariusz już przed startem uznałem za całkiem prawdopodobny. Stwierdziłem, że wtedy skończę bieg jako turysta poza klasyfikacją, a na metę i tak dotrę poniżej dziesięciu godzin. Już nawet ułożyłem roboczy tytuł relacji: „Jak skończyłem bieg, którego nie ukończyłem”. Ale reguły są, jakie są i się w to wchodzi albo nie.

Po około 2 km się nieco wypłaszcza, choć ciągle z tendencją wznoszącą. Da się całkiem szybko biec. Dopiero tuż przed pierwszym wodopojem robi się lekko w dół. Sam się sobie dziwię, że dobiegnięcie do Szczyrbskiego zajęło mi godzinę i minutę. Zrobiłem to jednak na intensywności prawie jak z ulicznej dychy, a nie początku górskiego ultramaratonu. Trochę uspokojony, choć mocno zmachany, zaczynam obiegać malownicze jezioro.

Ścieżka do Popradzkiego Stawu jest najpierw stroma, a pod koniec pofałdowana. Często można biec. A biorąc pod uwagę okoliczności, nawet trzeba. Zaraz za schroniskiem ruszamy na największą sztajchę dnia. Około 550 metrów w górę na dwóch kilosach. Tak jak lubię. Coraz spokojniejszy o zmieszczenie się, cisnę podejście po kamieniach mocno, ale bez szarpania.

Najwyższy punkt ponad Przełęczą pod Osterwą, około 2040 metrów n.p.m., obok Świstówki jedno z dwóch najwyżej położonych miejsc całej trasy. Tak jak sobie wyliczyłem, 45 minut od Popradzkiego. Jak zwykle tutaj, zbierają się chmury. Do Śląskiego Domu 6,5 km niby zbiegu ze skakaniem po głazach, przeplatanego licznymi małymi podbiegami. Skały są omszałe i przy najmniejszej ilości wilgoci robią się śliskie. Uważam, ale nadganiam ile się da.

Nad Batyżowieckim Stawem bywałem ostatnio przy okazji wypadów różnymi drogami na Gerlach. Jego widok wraz ze spojrzeniem na zegarek uświadamiają mi, że jednak lecę na styk. Mocno przyspieszam, a końcówkę cisnę już prawie w trupa. W końcu z daleka widać ogromną bryłę Śląskiego Domu, ale Magistrala zatacza jeszcze szeroki łuk.

Czas na bufecie 3h37. Trzy minuty do limitu. Małe zwycięstwo. Szybka przegryzka i popitka. Rozgrywają się małe dramaty. Widzę, jak zawodnicy dobiegający w ciągu minuty po upłynięciu 3h40 są jeszcze klasyfikowani, a następni już nie. Niektórzy mimo to biegną dalej jako turyści. Šelma to po słowacku drapieżnik. Dla zwykłych średniaków takich jak ja jest on brutalny.

Do Hrebienka miało być w dół, ale pierwsze 2 km to więcej podbiegania, niż zbiegania, i w dodatku po głazach i korzeniach kosówki. Na całe 6 km jest godzina. Mocno zlekceważyłem ten drugi limit. Chyba za długo odpoczywałem na bufecie – inna sprawa, że musiałem tu z kimś parę minut zostać, bo czasem po prostu trzeba. Początek też odpuściłem, bo czułem się już zajechany gonieniem czasu. Dopiero kiedy robi się wyraźnie w dół, zaczynam wykorzystywać zbiegowe umiejętności. Zdaję sobie sprawę, jak niewiele mam czasu.

Lecę szybko po ubłoconych głazach. Nagle noga spode mnie wyjeżdża. Większość siły upadku amortyzuję rękami, ale wewnętrzna strona kolana i tak uderza o kamień. Od razu się podnoszę, jednak czuję, że o dalszym szybkim zbiegu chyba nie ma mowy. Czyżby koniec zabawy?

Kolano udaje się rozruszać, ale włącza mi się jakaś psychiczna blokada. Dłuższą chwilę zajmuje mi jej przełamanie. Ostatnie półtora kilometra od krzyżówki szlaków to już rozpaczliwy sprint z obłędem w oczach. Na Hrebienok wpadam w 4h39, jako przedostatni zawodnik w limicie. Medyk profilaktycznie odkaża mi obtłuczone kolano.

Odcinek z Hrebienka do Łomnickiego Stawu to w miarę jednostajne, łagodne podejście, które przewodnikowo zajmuje 2h15. Trzy tygodnie temu, idąc na Łomnicę, zrobiłem je treningowym tempem, na przemian podchodząc i podbiegając bez zarzynania się, w nieco ponad 50 minut. Teraz człapię w trybie zombiaka, a kiedy próbuję przyspieszyć, kręci mi się w głowie. Jestem tylko trochę szybszy od co sprawniejszych turystów. Inna rzecz, że walące całą szerokością ścieżki w górę i w dół zbiorowe wycieczki Węgrów nie ułatwiają wyprzedzania. Do stawu doczołguję się w godzinę piętnaście i muszę na chwilę usiąść.

Złapałem totalną bombę, ale to było do przewidzenia. Po prostu w pogoni za tymi chorymi limitami wyjechałem się w trupa. Na dwa ostatnie duże podejścia i dwa moje ulubione, dobrze znane zbiegi mam jednak calutkie cztery godziny z groszami i wiem, że to skończę. Chyba że mnie odetnie jeszcze bardziej.

Wmuszam w siebie żela, popijam wodą i ruszam na stromą sztajchę na Świstówkę. Krok za krokiem, jak himalaista w rozrzedzonym powietrzu zdobywający ośmiotysięcznik. Przekomarzamy się ze słowacką ekipą zamykająca trasę, która idzie za mną. – Coś słabo z formą? – pyta jeden z nich. – Zobaczymy na zbiegu! – odpowiadam ze śmiechem.

Od początku wiedziałem, że zbieg ze Świstówki i potem ten ostatni do mety będą da mnie maliną na torcie. Czy tam truskawką, cytując klasyka. Rzucam się w dół piarżystej ścieżki i od razu doganiam kilkoro współzawodników. Na najstromszym odcinku po skale płynie woda. Błyskawicznie zjeżdżam po łańcuchu, trochę ryzkownie, ale świetnie się tym bawiąc. Już przestaję liczyć wyprzedzanych. – Skąd się tu wziąłeś? – pyta trochę zaskoczona Magda, kiedy mnie widzi. Po chwili dogania mnie jeden z zamykającej załogi i wyskakuje naprzód. – Czy ty masz na imię Kilian? – wołam za nim. A myślałem, że to ja szybko zbiegam.

Brnčalka, jak mówią Słowacy, czyli schronisko nad Zielonym Stawem Kieżmarskim, dawniej zwane Brnčalową Chatą, 500 metrów poniżej Świstówki. Ostatni paśnik. Wciągam kanapkę z wędliną i kiszonym ogórkiem, bo na słodkie nie mogę już patrzeć. Magda wpada zaraz po mnie i wybiega chwilę przede mną, ale pod górę nie mam szans jej gonić. Do mety 11 km, z czego pierwsze cztery pod górę.

Początek jest jeszcze w miarę płaski, ale ledwo mam siłę truchtać. Ostatnie strome podejście na Szalony Przechód (1934 m) robię już na oparach. Jeśli miałbym kijki, to przydałyby się chyba tylko tu, bo wcześniej na kamienistej Magistrali by więcej przeszkadzały, niż pomagały. Kilku zawodników mnie wyprzedza, a tuż pod przełęczą znów mnie dogania moja znajoma wesoła ekipa. Potem będziemy się razem bawić do późnej nocy na pobiegowej balandze w hotelu przy mecie. Najpierw jednak trzeba do tej mety dobiec.

No to biegniemy. Tych z podejścia dochodzę z powrotem zaraz na początku zbiegu. W sumie jest go trochę ponad 1000 metrów w dół. W tym moje ulubione środkowe dwa kilosy, na których się spada 650 metrów. Skały, które są zawsze obsr*** błotem. Moim zdaniem oba ostatnie zbiegi Šelmy – Świstówka i właśnie ten – są technicznie trudniejsze od Krzyżnego na BUGT, który właśnie równolegle odbywa się dziś (w sobotę 17 sierpnia - red.).

No to poloneza czas zacząć. Nawet podeszwy z dodatkiem najnowszego wynalazku na czymś takim nie trzymają, ale pomaga łapanie się gałęzi. Pozdrawiam mijanych jednego po drugim współzawodników. – Pozor! – wołam co chwilę do schodzących turystów. Przed najtrudniejszym miejscem, tam gdzie jest łańcuch, znów doganiam Magdę. Schodzimy ten najgorszy kawałek razem, po czym lecę w dół. Staram się mimo wszystko zbytnio nie kozaczyć, bo głupio byłoby się rozwalić tuż przed metą.

Szybki, techniczny zbieg też może wykończyć. Kiedy się trochę wypłaszcza, muszę już zwolnić. Na ostatnim płaskim, szutrowym kilometrze przegania mnie jeden z wyprzedzonych wcześniej Słowaków. Po chwili dochodzi mnie Magda, którą najwyraźniej zmotywowało, jak jej powiedziałem, że niedaleko za nią są dwie dziewczyny. Jest zdecydowanie lepiej ode mnie wybiegana, jednak trzymam się z nią do końca. Na metę wpadamy razem. Zegar pokazuje 9h27.

* * * * *

Zwyciężyli Czesi: Antonín Semerád (5:52:59) i Marcela Vašínova (6:29:37, 10.open). Druga wśród pań była Polka Agnieszka Krowicka (7:20:39), a najlepszym z naszych panów został Sebastian Florek (7:14:22). Bieg w limicie końcowym 10h10 i limitach pośrednich ukończyło 151 osób. Pełne wyniki można zobaczyć TUTAJ (do ściągnięcia w pliku excelowym).

* * * * *

Już przed startem wiedziałem, że dla mnie będą to dwa wyścigi w jednym. Ten trudniejszy rozegrał się na pośrednich limitach, które zmusiły mnie do przyjęcia nienaturalnej dla mnie taktyki. Nie lubię zaczynać szybko, wolę rozkręcać się powoli. Co „zyskałem” do Hrebienka, podwójnie albo i potrójnie straciłem na pozostałej części trasy. Oceniam, że jakbym mógł pobiec to po swojemu, na mecie byłbym 20-30 minut szybciej. Ale jak wspomniałem, zasady są znane i się w to wchodzi albo nie.

Šelma to fajny bieg organizowany przez miejscową ekipę, która widać że kocha to, co robi. Żeby go skończyć na luzie pez pogoni za limitami, trzeba nie tylko mieć obycie w technicznym terenie, ale także być raczej szybszym biegaczem. Dla mnie było to wyjście poza strefę komfortu, ale takie doświadczenia najwięcej uczą.

Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce