„Coś naprawdę niesamowitego!” Iron Run Zygmunta Berdychowskiego

 

„Coś naprawdę niesamowitego!” Iron Run Zygmunta Berdychowskiego


Opublikowane w czw., 05/12/2019 - 18:36

Ultramaraton 64 km

Start w Rytrze. Od razu przygoda - Jerzy, który miał kluczyki do naszego samochodu, spaceruje nie wiem gdzie. A my już startujemy. Czekam i szukam. Co za człowiek, przecież nie wystartuję przez niego - myślę sobie.

Odnajduje się, biorę dwie butelki płynu i ruszam. Jako jeden z ostatnich, ale na szczęście nikt na mnie nie musiał czekać.

W tym pędzie na starcie nie zauważam jeszcze jednej rzeczy - większość z nas, Ironowców, biegnie z camelbekiem. Ja mam w ręce jedną butelkę wody, bo przecież są punkty przepakowe i można się napić. Cena, którą potem zapłacę za ten brak doświadczenia w imprezach ultra będzie ogromna.

Ponieważ zaczynam jako jeden z ostatnich, ciągle mam przed sobą masę ludzi, których trzeba wyprzedzić. Przecież muszę dojść do Janusza i Piotra. Tempo chyba niezłe, pot się ze mnie leje strumieniami. Niestety, nie wzbudza to jeszcze mojej czujności, wydaje się, że tak ma być. Popijam z tej swojej butelki co jakiś czas i wpadam w coraz lepszy nastrój, bo liczba tych, których mijam, jest coraz większa.

Wreszcie są - najpierw Piotr, potem Janusz. Dopadam ich i witam się jak na dżentelmena przystało. To wspaniałe uczucie - doszedłem kolegów. Przez jakiś czas biegniemy razem, ale potem stopniowo się rozchodzimy. Ja ciągle przyśpieszam. Niestety, sporo wypitego izotonika i drożdżówka robią swoje - żołądek przeżywa rewolucję. Już rozglądam się za ustronnym miejscem.

Na szczęście dobiegam na pierwszy przepak, na Przechybie. Pierwsze co robię, to ubikacja. Siedzę i siedzę a czas ucieka. Wreszcie zbieram się i idę, ale jak już jestem przed schroniskiem, to znowu wracam do ubikacji, bo zapomniałem z sobą zabrać butelki z moim izotonikiem. Rodzynki, gorąca herbata i Piotr, który właśnie wybiega na trasę. Człowiek nie wie co ma robić, a czas ucieka... Równocześnie wiem, że muszę pić.

Ruszam pełen animuszu, z postanowieniem, że muszę najszybciej jak to możliwe dojść Piotra. Trasa piękna. Znów zaczynam mijać kolejnych zawodników. Wbiegam na Radziejową i zaczyna się „krzyż pański’”, czyli zbieg. Jest ciężko, Nie rozumiem co się dzieje, przecież dopiero było tak dobrze! Nogi jakby odmawiają posłuszeństwa, słaby jestem jak... Ehhh...

Zaczynam się zastanawiać czy na pewno jestem w stanie skończyć Irona. Patrzę na zegarek – 22. kilometr. Czas ucieka, a kilometrów nie przybywa. Jest mi gorąco, tym razem to ja jestem wyprzedzany. To chyba koniec, a ja chciałem konkurować z Piotrem i Januszem.

Nie jestem pewien czy to, co teraz robię to bieg, czy już chód. Piwniczna jest coraz bliżej, ale jeżeli chodzi o moje nogi, to nic to nie zmienia. Najlepiej by się schodziło i to jeszcze powoli, bo nogi jak szczudła. Niech to jasna cholera... Wypijam wszystko co mam w butelce.

Wreszcie docieram do asfaltu i zaczynam poruszać się tak, jakbym biegł. Bieg po równym i staje się cud! Przyśpieszam.

Drugi przepak. Startuje dystans 34 km. Wpadam w strefę. Pomarańcze, pomarańcze i jeszcze raz pomarańcze, izotonik. Coś zjadłem, zmieniłem buty, trochę gimnastyki i ruszam. Ku mojemu zaskoczeniu idzie mi nieźle. Już nie myślę o rezygnacji, znowu mijam kolejnych biegaczy! Wstępuje we mnie nadzieja, że może nie będzie żle. Widoki niesamowite!

Wreszcie dobiegam do Piotra.

Wierchomla - wbiegamy na asfalt, powoli, ale systematycznie oddalam się od kolegi. Mam takie wrażenie, że na tym asfalcie, a jeszcze pod górę, idzie mi lepiej. Hotel i przerwa. Jedzenie, picie i pomarańcze. Co za wspaniałe uczucie! Przerwa trwa tak samo długo, jak na Przechybie, chociaż nie korzystam z ubikacji. Wreszcie zaczynam kolejny etap.

Wejście na Wierchomlę. Tak wolno jeszcze nie szedłem, ale w końcu jestem na szczycie. I kiedy wydaje mi się, że najgorsze mam za sobą, to na zbiegu do Szczawnika dopiero zaczyna się moja gehenna. Nie tylko nie przyspieszam, ale zaczynam iść. Jest prawie tak samo źle, jak przy zbiegu z Radziejowej. Po drodze myślę tylko o tym, kiedy wreszcie skończy się ten zbieg. Odpowiedź jest bardzo prosta, bo przecież widać jego koniec. Ale nie mogę inaczej, żeby tylko się dowlec do końca. Ile jeszcze będę się męczył?

Nogi bolą, trochę tak, jakbym miał gwoździe w mięśniach. Dobiegam na asfalt. Droga do bacówki pod Wierchomlą - trudno w to uwierzyć - daje wytchnienie. Niby pod górę, ale cały czas truchtam, tylko momentami przechodzę w marsz. Pocieszam się, że mija mnie tylko jeden Ironowiec.

Dobiegam do schroniska. Fantastyczny bufet, młodzi ludzie, pełna kultura. Chodzę tak wzdłuż tych stołów, podjadam, piję izotonik i wreszcie na koniec przytrafia mi się najfajniejsza rzecz tego dnia - biorę colę i wychodzę na trasę. Najpierw marsz pod górę. Idę, popijam colę i idę. W sumie ten bieg może już trwać długo. Idę i nie myślę już o czasie. Na szczęście nic nie boli, nawet mam dobry humor!

Wreszcie dochodzimy do góry. Zaczyna się mniej więcej płaska część trasy. I po raz kolejny staje się cud - tym razem prawdziwy. Nie tylko zaczynam biec, ale znowu przyspieszam. A myślałem, że to już niemożliwe. Przyśpieszam coraz bardziej. Biegnę na całego!

Nie wiem co się dzieje - mijam, mijam i mijam. A tempo coraz szybsze! Wbiegam do Krynicy i tu już prawdziwe szaleństwo. Finiszuję na całego - Boże jakie to piękne! Moje pierwsze ultra!

Radości nie było końca. Dlatego tracę niepotrzebnie czas i popełniam kolejne błędy. Nie idę na masaż, potem nie jem żadnego obiadu, a na koniec jeszcze nie zamawiam naleśników, jak dzień wcześniej. Scenariusz podobny – znów mamy bieg nocny. Mało piję, chyba nic nie zjadłem. A tu kolejny bieg...

Minimaraton

Pod górę i w dół. Tak jak we wszystkich poprzednich biegach na ulicy - znowu biegnę za szybko, Ale czuję się tak, jakbym był na dopingu. Endorfiny pracują. Po biegu znów rozmowy, zamiast snu. Wreszcie kładę się do łóżka.

Maraton

Śniadanie na dzień dobry. Niestety, małe. Później rozgrzewka i start. No i zaczyna się. Najpierw idzie dobrze – 5:10 min/km. Niestety, nic nie może trwać wiecznie i przy podbiegu na Jastrzębik zaczynam zwalniać. Najpierw niewiele, ale potem już coraz bardziej.

Na szczęście nie biegnę sam. Mam kolegę, z którym poznałem się na trasie i który postanowił mi towarzyszyć. Trochę sobie pogadujemy, nie ma żadnych nerwów. Kolejne kilometry - bieg jest coraz wolniejszy. Z początku tym się nie przejmuję, ale gdy już idziemy pod Romę, coraz częściej spoglądam na zegarek. Zaczynam się denerwować, bo przecież jest limit - cztery i pół godziny.

Sięgam do żeli. Na szczęście wziąłem ich dużo. Co zjem, to popijam – tylu jeszcze nie przyjmowałem w swoim biegowym życiu. Dochodzimy wreszcie do Romy, zaczyna się zbieg. Inaczej niż wczoraj nie mam już żadnych problemów z puszczeniem nóg. Już wiem, że dobiegnę na czas. Nie ma żadnego zagrożenia, ale jeszcze daję z siebie wszystko. Na mecie radość nie z tej ziemi!

Wydaje się, że najtrudniejsza część Iron Runa jest już za mną. I znowu błędy. Najpierw piję colę zamiast wody i czuję, że jest dobrze. Biorę masaż i kończę colę. Wyjeżdżamy na Jaworzynę. Nie biorę żadnej wody, bo przecież jest dobrze...


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce