Sziszapangma, seraki i sto osiemdziesiąt bramek Chengdu Zygmunta Berdychowskiego

 

Sziszapangma, seraki i sto osiemdziesiąt bramek Chengdu Zygmunta Berdychowskiego


Opublikowane w pt., 30/11/2018 - 09:31

Na lotnisku w Balicach czuł pan już podniecenie kolejną wyprawą?

Nie, teraz już takich uczuć nie mam.

A jaką trasą dostał się pan do Chin?

Z Balic, przez Amsterdam, do Czengdu. Miasto ma kilkanaście milionów mieszkańców, jest stolicą prowincji Syczuan. Pierwszy raz byłem tam w ubiegłym roku, kiedy nie mogliśmy lądować w Lhasie i samolot został przekierowany na lotnisko w Czengdu. To kolos. Pierwszy raz w życiu tylko w przylotach zagranicznych widziałem 180 bramek, a niedaleko jest jeszcze odrębne  lotnisko krajowe… Potem już hotel, znów lotnisko i  jesteś w Lhasie, w Tybecie. Tu już jest 3600 metrów nad poziomem morza, więc zaczyna się powolna aklimatyzacja, nie możesz zbyt szybko stawać na większych wysokościach. Dzień pobytu w Lhasie, potem drugie co do wielkości miasto, Szendze.

Był pan tam nie raz. Może pan polecić jakieś dobre restauracje?

Nie, nic z tych rzeczy. Nie jestem z tych, którzy zwiedzają wszystko wokoło, robią  zdjęcia, biegają za pamiątkami. Ważne, żeby wyspać się dłużej, wcześniej iść spać, jeść więcej, odpoczywać przed wejściem. Jestem skoncentrowany na górze i wszystko inne dookoła mniej mnie interesuje. Nie zabieram niczego, żadnych kamyków, gałązek, ani wody wytopionej ze śniegu zabranego ze szczytu… Nic poza zdjęciami i certyfikatem zdobycia góry. Za to na dole, już po zdobyciu szczytu, przed odlotem kupuję sporo pamiątek dla najbliższych, najczęściej takich lokalnych wyrobów.

Pierwszego dnia najważniejsze jest zresztą sprawdzanie sprzętu. Przewodnik przegląda wszystko co masz i mówi czego brakuje. Potem jest czas, by uzupełnić ewentualne braki w ekwipunku.

To wtedy przewodnik powiedział, by kupił pan inne buty?

Nie, to było dopiero, gdy zeszliśmy. Moje buty mają już ze 12 lat, nie chodzi nawet o to, że są złe, czy czegoś im brakuje, ale dziś używa się już do produkcji wysokogórskich butów innych materiałów, dlatego inna jest już ich waga i inny wysiłek. Może powinienem już kupić inne buty, ale z drugiej strony już się do nich przywiązałem.

– Chłopie, one są za ciężkie – mówi mi. To ja go pytam o ile lżejsze są te nowe. O klikanaście deko? A on mi na to: policz sobie ile tysięcy kroków robisz każdego dnia i pomnóż sobie przez te kilkanaście deko. Parę ton więcej podnosisz na każdym wyjeździe!

Dwa lata temu zwrócił mi uwagę na plecak. Miałem taki, czterdziestolitrowy, który ważył 7-8 kilogramów. W Beskidach nawet bym go nie słuchał, ale przy ekstremalnym wysiłku liczy się każdy kilogram, który trzeba na sobie wnosić, dlatego go zmieniłem

Trzeci dzień…

Trzeci dzień to jazda do Szendze. Jesteśmy tam, tak jak w Lhasie - wieczorem przyjazd, jeden wolny dzień i na trzeci dzień przejazd do kolejnego miasta, ostatniego już przed parkiem narodowym Mount Everestu. Droga wiedzie przez przełęcz na wysokości pięć tysięcy dwieście. Trudno to sobie wyobrazić, bo w Europie najwyższy szczyt ma wysokość cztery tysiące osiemset!

Jechaliście malowniczo, na pace rozklekotanej ciężarówki?

Nie, tak już nikt tam nie jeździ : ) W tym roku to był całkiem przyzwoity samochód jakiejś chińskiej marki, w tamtym roku jechaliśmy Toyotą. Pobyt w Tengri, na wysokości cztery tysiące sześćset, tak jak poprzednio, by zakilmatyzować się na kolejnym etapie. Ostatnia noc w hotelu, potem już jazda do parku narodowego, do bazy namiotowej pod Sziszapangmą, na wysokości pięć tysięcy trzysta. Dzięki rozsądnej aklimatyzacji nie odczuwa się dolegliwości żołądkowych czy bólu głowy. Ale masz to poczucie, że jesteś dopiero na początku właściwej drogi, która prowadzi na ponad osiem tysięcy.

Jak zaczyna się ta właściwa droga?

Rozgrzewka w postaci wejścia na okoliczne górki… No, ładne górki, takie po pięć osiemset, sześć tysięcy metrów : ) W tej bazie każdy ma już osobny namiot, obok nas rozłożyły się  inne wyprawy: Chińczycy, Katalończycy i Chilijczycy.

Katalończycy a nie Hiszpanie?

Katalończycy. Za każdym razem mocno to podkreślali.

Na ile teraz było inaczej niż za pierwszym razem?

Pierwszy raz w Himalajach był trudny, bo przedtem tylko raz nocowałem na wysokości większej niż pięć tysięcy trzysta metrów. Gdy wchodziłem pierwszy raz, pracowała wyobraźnia, która powodowała wielkie emocje. Co się będzie działo? Jak to człowiek wytrzyma? A jak jedziesz szósty raz, to się już nie zastanawiasz, bo dobrze wiesz co będzie.

Co się jada? Konserwy, by uniknąć przypadkowego zatrucia pokarmowego, które może zniweczyć plany?

Nie zabiera się niczego takiego do jedzenia. Za pierwszym razem nakupiłem w Katmandu słodyczy, które przeleżały tylko dwa tygodnie w torbie, a później, w górach nic takiego nie da się jeść, bo to jest zmarznięte na kamień, poza tym nie ma się apetytu na nic słodkiego. A co do jedzenia – wyprawa ma kucharza, który gotuje i nigdy nie widziałem, by ktoś zatruł się jedzeniem.

Po pierwszej, kolejna baza…

Na wysokości pięć tysięcy sześćset baza ABC, to zasadniczy punkt do wejścia na Sziszapangmę. Po dwóch dniach aklimatyzacji i odpoczynku idziemy na dłuższy spacer. W moim przypadku to był spacer na wysokość sześciu tysięcy. Trwało to około dwie i pół godziny. Potem kolejna baza na sześć tysięcy czterysta, z której wracamy do podstawowej bazy. Wszystko po to, by zaadaptować organizm do coraz większych wysokości, by poznać trasę, gdy pójdziemy na atak szczytowy, by rozbić namioty, żeby z nich potem korzystać. Namioty trzeba wynieść też na siedem tysięcy, a jak w naszym przypadku także na siedem czterysta, żeby przed samym atakiem szczytowym w nich odpocząć.

Opowiada to pan tak lajtowo i spacerowo, ale sam pan mówił, ze lodowiec wciąż pracuje, napręża się i pęka… Piotr Morawski, doświadczony himalaista, który zresztą po raz pierwszy zdobył Sziszapangmę zimą, w kilka lat później zginął ledwie kilkaset metrów od obozu. Pękł pod nim lodowy most i spadł dwadzieścia metrów w lodową szczelinę; choć udało się go wydobyć, zmarł z powodu obrażeń…

To prawda, trzeba uważać na każdym kroku. Czasem zdarzają się naprawdę nieprzyjemne sytuacje, w tym roku trafiło mi się coś takiego przy robieniu zdjęć. Może podszedłem za blisko, może stanąłem za daleko… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

A jak było przy pierwszym wejściu na sześć czterysta?

Umordowałem się strasznie już na początku, bo trzeba było przejść przez całą krainę seraków – lodowych bloków topniejącego lodowca - pofalowany, lodowy krajobraz, gdzie szło się tylko w dół lub w górę, właściwie na palcach,  bo jedynie z użyciem przednich szpiców raków. Nie masz wyjścia, musisz przez nie przejść, po cztery, pięć metrów każdy. Wysokość sześć tysięcy metrów, więc szybko zaczynasz czuć to w nogach. Przychodzi taki moment, kiedy masz tego dość, kiedy marzysz tylko o tym, żeby mieć przed sobą już tylko właściwą górę, choćby pionową ścianę, byle płaską. Ważysz kilkadziesiąt kilogramów, masz na sobie kilkanaście dodatkowych kilo i chodzisz na palcach… Pierwszy raz to strasznie ciężkie przeżycie.

Ale udało się dojść do bazy…

Tu były trzy nasze namioty i namioty pozostałych ekspedycji, więc baza raczej niewielka. No i pojawił się wtedy pierwszy, poważny kłopot. Ponieważ nie zabrałem ze sobą kurtki puchowej, to po wejściu do namiotu nie miałem nic superciepłego, żeby się ubrać. Robiło się bardzo zimno, na efekt nie trzeba było długo czekać. Gdy zmierzyłem poziom saturacji, okazało się: 67 procent. To już jest bardzo kiepsko, bo gdybyśmy teraz to sobie zmierzyli, każdy z nas miałby około stu, jeżeli ma się osiemdziesiąt i leżysz w szpitalu, to mówią, ze twój stan jest kiepski… Ale w drugim dniu saturacja się podniosła, było już 71, potem 72, nawet na siedmiu tysiącach, nawet też gdy zeszliśmy już z ośmiu.

Ale zanim to nastąpiło, po aklimatyzacji, jeszcze w obozie na pięć sześćset, zaczęło się oczekiwanie, kiedy Chińczycy rozłożą linę poręczową. Oczekiwaliśmy na to trzy dni zanim udało się ustalić zasady współpracy. Powiedzieli, ze możemy korzystać z tych lin za darmo, ale pod warunkiem, że idą pierwsi. Nie mieliśmy wyjścia, zaakceptowaliśmy warunki.

Jaki był skutek takiego ustawienia kolejności?

Wyjście nastąpiło o czwartej rano. Gdy dotarłem na szczyt, to chociaż o godzinę wyprzedziłem kolegów i minąłem nawet Katalończyków, musiałem czekać prawie przed samym wierzchołkiem. Chinki robiły sobie zdjęcia przez 40 minut; jak to kobiety, podeszły do sprawy dość metodycznie. Dobrze, że była wyśmienita pogoda, więc nikt nie narzekał. Na samym szczycie było bardzo mało miejsca, właściwie tylko dla jednej osoby. Czekaliśmy więc sobie na 8020 metrach i przytupywaliśmy.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce