„Wyjątkowy weekend biegowy”. Ambasador o OWM

 

„Wyjątkowy weekend biegowy”. Ambasador o OWM


Opublikowane w wt., 22/04/2014 - 11:15

Przypływ mocy

Do tegorocznej edycji przystąpiłem zupełnie bez stresu, ze skromnymi założeniami przedstartowymi. Utwierdziłem się jeszcze bardziej w tym przekonaniu już na początku biegu, gdy pacemakerzy na 3:15 śmignęli przede mną jak rakiety. Jak widać długa przerwa w  bieganiu ma w szczególności negatywny wpływ na prędkość. A przecież zaledwie rok temu wynik maratoński na 3:15 to stanowiłby dla mnie komfortowe tempo biegu.

Nie miałem jednak pewności, czy ucierpiała w równym stopniu moja wytrzymałość. Będąc świadomym dużego kilometrażu, który pokonałem przez blisko siedem sezonów biegowych. Pierwszą piątkę pokonałem bardzo asekuracyjnie w 25 minut. Po kolejnych, które przebiegłem nieco szybciej poczułem przypływ mocy. Bardzo ostrożnie pokonywałem podbiegi – szczególnie ten krótki ale dosyć stromy przy ul. Idzikowskiego. Skróciłem krok i nieco zwolniłem, ale w tym czasie wyprzedziło mnie sporo osób, którzy w przypływie euforii narzucili mocne tempo. Straty na podbiegu zanadto nie odczułem, gdyż po kolejnych 2 kilometrach stawka się ponownie wyrównała. W tym czasie na płaskim odcinku trasy można było spokojnie zwiększyć częstotliwość, a przy lekkich zbiegach nawet nieco wydłużyć kroku.

Magiczna ściana

Odcinek aż do około 30 kilometra zdawał się być nieco monotonny. Jednostajne tempo, zanikające stopniowo pogawędki między biegaczami, coraz głośniejszy oddech współtowarzyszy, i nadal nikt nie porywa się „do ataku” . Jedyną zmianą jaką zauważyłem to serwowane w punktach odżywczych banany w skórkach. A jeszcze przed półmetkiem niestety było mniej higienicznie, a całkowicie obrane banany w kartonach przypominały wyglądem i smakiem naturalny budyń bananowy.

Jeśli chodzi o stronę biegową – to starałem się realizować mój ulubiony BNP, czyli wg terminologii Jurka Skarżyńskiego bieg z narastającą prędkością, ale bardzo dyskretnie. Urywanie choćby 1-2 sekund na każdy pozostały kilometr stanowiło dla mnie niebywały sukces. Trzeba uważać tylko po trzydziestym kilometrze na ów symboliczną ścianę. Mnie udało się przebyć trudny moment w okolicach 35 kilometra bez większych trudności.

Magiczną ścianę przebiłem niemalże kilofem i to z wielkim hukiem. We wcześniejszych maratonach, które pokonywałem z większą prędkością przelotową czasem czułem, że właśnie w takim momencie mam do dyspozycji co najwyżej młoteczek do wbijania pinezki w styropianową płytę. Tym razem tę psychologiczną barierę pokonałem zupełnie bezproblemowo.

Ostatnie kilometry w maratonie biegnie się głównie „głową” – najczęściej wyobrażam sobie pozostały dystans za pomocą wizualizacji tras, które znam – bo przecież 7 kilometrów to odległość mniej więcej jak półtorej okrążenia trasy prowadzącej dokoła Jeziora Maltańskiego w Poznaniu. Czas mijał szybko, tym bardziej, że atrakcji na trasie nie brakowało – poza punktami odżywczymi, były także strefy kibica, w tym kapele z całkiem fajną i energetyczną muzyką. Czasami wzrok kusiły rowery do outdoor spinningu, w ramach konkursu dzielnic.

Niekończąca się strefa mety

Gdybym nie zobowiązał się oczekującym przyjaciołom do orientacyjnego czasu, w którym pojawię się na mecie – to kto wie, czy moja dusza triathlonisty nie zmobilizowałby mnie do „nabicia” paru kilometrów dla dzielnicy, która najbardziej dopingowała mnie i maratończyków. Byłoby to trudne, gdyż w każdym zakątku Warszawy usłyszałem wiele okrzyków zagrzewających do boju i podążania w kierunku mety. Szczególnie pozdrawiam kibica, który w okolicach 37. kilometra dał nadzieję na rychły koniec biegu, twierdząc że pozostało około półtorej kilometra. Co prawda kilka osób wówczas przyspieszyło, ale niestety po około dwóch kilometrach już dostojnie maszerowali w kierunku Stadionu Narodowego.

Niezależnie czy końcówka pokonywana była marszobiegiem, czy też sprintem (także i tacy byli na trasie), to widok niekończącej się strefy mety poruszył chyba każdego biegacza. To idealny moment na celebrowanie ogromnego wysiłku nie tylko tego maratonu, ale także uwieńczenia mozolonych treningów przygotowawczych – jak np. pobudki o 5 czy 6 rano każdego zimowego poranka, lub późnych wieczornych treningów zakończonych gimnastykę w okolicach północy.

No i ceremonia wręczenia medalu przez liczną grupę wolontariuszy – ten z drugiej edycji OWM – klasyczny okrągły bez większej finezji. Aż nasuwa się pytanie czy nie można by zaprojektować czegoś innego? Biorąc pod uwagę patronat i sponsora, można pokusić się o odpowiedź twierdzącą, niekoniecznie z przymrużeniem oka. Do mnie zawsze bardziej przemawia zew natury niż symbole przemysłowe – gdybym miał wybór to z pewnością bardziej optowałbym za majestatycznym wizerunkiem orła aniżeli jakimś rekwizytem rafineryjnym.

A tuż za metą czekał na mnie kolega z firmowej grupy - Opel Running Team. Piotr „nieco” wcześniej uporał się z życiówką na dystansie 10 km. Był on dobrym duchem tego weekendu, służył przez ogromnym wsparciem oraz wykazał się dużą pomocą w organizacji czasu – dzięki Piotrek! Ja co prawda daleko od życiówki, ale na mecie legitymowałem się wynikiem 3:27 – i nawet zakwalifikowałem się do elitarnego tysiąca szczęśliwców obdarzonymi punktami programu lojalnościowego sponsora biegu. To taki miły dodatek, bo gdyby ująć pakiet korzyści całego biegu za pomocą wymiernego wskaźnika co można mieć w zamian za uiszczenie opłaty startowej, to OWM aspirowałby do tytułu lidera nie tylko wśród biegowych imprez krajowych, ale zapewne i na arenie międzynarodowej.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce