Uczestnicy ustawiają się na linii startu. Sędzia daje sygnał i kolejna para popędzana okrzykami kibiców wpada do dużego namiotu wypełnionego dymem i odgłosami strzelaniny. Po chwili wybiega z drugiej strony i przeskakuje przez niewielki murek. Za nim trasa oznaczona biało-czerwonymi taśmami ewidentnie kieruje biegnących wprost do... koryta rzeczki. Wyżsi brną w wodzie zanurzeni do połowy uda, niżsi mają nieprzyjemność unurzać w lodowatej cieczy także „klejnoty”. Czasem ktoś idący z przodu ostrzega przed leżącymi na dnie kamieniami lub kołkami. Sto metrów dalej widać kres tej mrożącej krew w nogach przygody: to mostek, na który należy wejść po linowej drabince wprost z wody. Ociekający zawodnicy nie tracą czasu - zbiegają do rowu i ruszają jego korytem w stronę widocznych w oddali kilkumetrowych, drewnianych konstrukcji, na które trzeba się będzie wspiąć. Spokojnie, już nie długo. Pierwsze kilkaset metrów za nami, do mety już tylko trzydzieści kilometrów…
Tak wyglądał początek 5. Biegu Tygrysa, który odbył się w ostatnią sobotę na poligonie w Orzyszu na Mazurach. To jeden z coraz popularniejszych w Polsce biegów przeszkodowych o militarnym charakterze. Nawiązuje do zupełnie niedawnej historii, kiedy w czasach PRL-u w Orzyszu istniała tzw. „jednostka karna”, do której kierowano żołnierzy sprawiających problemy wychowawcze. Jedną z atrakcji, które wówczas serwowano krnąbrnym podopiecznym były długie, kilkudziesięciokilometrowe marszobiegi zwane „Dużą Beczką” i „Małą Beczką”. Żołnierze, którzy przeszli Orzysz zyskiwali miano „tygrysów”.
Relacja Pawła Pakuły
Dziś animatorzy kultury działający w mieście nawiązują do legendy owej przerażającej jednostki organizując „Bieg Tygrysa”. Sobotni bieg był jego piątą edycją ogólnie i pierwszą o charakterze zimowym. Do tej pory bieg odbywał się raz w roku, w sierpniu. Impreza cały czas ewoluuje i w tym roku doszła dodatkowo wersja zimowa rozgrywana w końcu stycznia.
Do udziału zgłosiło się tym razem około 350 uczestników. Większość – 103 drużyny - wystartowała w biegu głównym: „Dużej Beczce” – biegu w 2-osobowych zespołach na dystansie 30 kilometrów z przeszkodami. Nieliczna, ponad trzydziestoosobowa grupa pobiegała „Mała Beczkę” – bieg na tym samym dystansie i podobnej trasie, ale indywidualny i bez przeszkód.
Co czekało uczestników głównego dania – „Dużej Beczki”? Początek już znamy: zawodnicy już na dzień dobry dostali strzał z grubej rury, kiedy kazano im wejść do lodowatej rzeki. Każdy uczestnik musiał mieć wojskowe buty lub buty trekkingowe za kostkę oraz wojskowe spodnie. Nowością w porównaniu do edycji poprzednich był drewniany, nasiąknięty wodą słupek ważący około 4-5 kilogramów, który każda drużyna dostawała przed startem i musiała ze sobą targać przez całą trasę, aż do mety.
Po kilkuset metrach od startu trafiało się na pole pełne mniej lub bardziej wymyślnych przeszkód do zaliczenia. A to kilka dołów w ziemi o wysokości 180 – 200 cm, pionowych ścianach i wodą stojącą na dnie, do których trzeba było wejść i wyjść; a to 3-metrowe drewniane konstrukcje, a to różne „pajęczynki”, a to targanie jakichś opon, a to bieganie i skakanie po nich, a to czołganie w piachu i rzadkim błocie, a to rzut włócznią do słomianej beli, a to „ kret”, a to a to rzut granatem do beczki. W trakcie pokonywania pierwszej grupy przeszkód zawodnicy zapoznawali się z czterocyfrowymi liczbami oraz wierszykiem. Wszystko to trzeba było zapamiętać i wracając po kilku godzinach grzecznie wyrecytować zgodnie z oryginałem.
Po pierwszej grupie przeszkód kandydaci na „tygrysów”, już w tym momencie do pasa mokrzy i wytarzani w piachu biegli na poligon po polnej i leśnej drodze, która na większości długości zryta była przez czołgi i pokryta wszędobylskim błotem. Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo to utrudniało nawet wolny bieg i szybko pochłaniało siły. Tym bardziej, że sam bieg w chlupiących butach i mokrych spodniach także nie sprzyjał prędkościom sprinterskim.
Po kilkunastu kilometrach dosyć monotonnego biegu zawodnicy trafiali na drugą grupę przeszkód. Po jej pokonaniu biegli lub szli z powrotem kilkanaście kilometrów i w Orzyszu zaliczali ponownie to, co na początku tylko w odwrotną stronę. Znowu czołganie, opony, 3-metrowe ściany, „pajęczynka”, „kret”, doły z wodą. Na końcu trzeba było przypomnieć sobie widziane kilka godzin wcześniej liczby i wierszyk. Potem już bułka z masłem: taranowanie rycerzy, rzut włócznią, oblodzone koryto rowu, zjazd na linie z mostu do znajomej rzeczki, sto metrów wodą na oczach zebranych tłumnie i zapewne zdumionych orzyszan, namiot i wbieg na metę. Można się było w końcu pozbyć owego uciążliwego drewnianego klocka, którego niektórzy zawodnicy uczłowieczyli nadając pieszczotliwe nazwy, jakby dla trzeciego członka zespołu: był „Jasio”, była i „Kasia”.
Jak wspominali bieg uczestnicy, z którymi udało mi się porozmawiać na trasie?
Zbyszek Wójciak i Łukasz Barcikowski: – W zeszłym tygodniu biegliśmy harcore’a (24 stycznia, Warszawa - Runmageddon Hardcore - 21 km, 70 przeszkód - red.) i to był pikuś w porównaniu z tym, co było tu. Naprawdę. To błoto zrobiło robotę. Wolelibyśmy śnieg, bo po zmarzniętym by się lepiej biegło, a przez to błoto to nie było drogi. Wszystko się zapadało. Woda trochę tutaj za ciepła no, ale już trudno [śmiech]. Tylko więcej przeszkód by się przydało. Na biegach to ja się męczę a na przeszkodach człowiek odpoczywa. Gdyby było dużo więcej to człowiek by się trochę zrelaksował, nie? A tak, to trzeba biec. No i ten wierszyk dał w kość. Była z nim wielka improwizacja. Pani powiedziała tak: „muszę was zdyskwalifikować”. I taka łza, wzruszenie (śmiech). Bieg jest mega. Było super!
Aleksander z Gorzowa Wielkopolskiego: – Jestem pierwszy raz na tego typu biegu. Przed nim czułem trochę strach, trochę adrenalinę, ale kiedy ten bieg już się zaczął, zaczęły się przeszkody to poczułem się tak jakbym dostał jakieś skrzydła i było naprawdę super. Jestem z siebie dumny i bardzo zadowolony, że nie da się tego opisać.
– A co cię podkusiło, żeby tu przyjechać?
W zasadzie to nic mnie nie podkusiło, to nawet nie była moja decyzja, że ja się zapisałem na ten bieg tylko to był prezent od mojej dziewczyny na święta. Widać, że wierzy we mnie i nie mogłem jej zawieść (śmiech). Musiałem pobiec, nie było wyjścia. A Biegam tylko w ramach hobby. Zaczęło się fajnie, te przeszkody, niektóre były naprawdę trudne ale cieszyłem się na ich widok. To wszystko było bardzo ciekawe, człowiek jeszcze nie był zmęczony. Ale później kiedy były takie długie proste odcinki, i jeszcze w tym błocie, które dzisiaj było po prostu nie do zniesienia, to tak bardzo spowalniało bieg, i jeszcze te kołki które trzeba było nosić, to naprawdę było męczące. Były takie momenty załamania, ale kiedy dowiadywaliśmy się, że to już któryś kilometr i ileś trasy za sobą to wszystko schodziło i dodawało motywacji, żeby ten bieg jakoś ukończyć. Z zapamiętywaniem numerków też był problem (śmiech). Ale jakoś daliśmy radę!
W sumie wystartowało ponad 300 osób, z których 126 nie ukończyło zmagań. 12 osób wymagało pomocy medycznej. „Dużą Beczkę” w limicie 6 godzin pokonało 77 drużyn spośród 103, które wyszły na trasę.
Bieg wygrali „etatowi wygrywacze” Biegu Tygrysa: Artur Pelo i Mariusz Borychowski. Żołnierze 7. Brygady Obrony Wybrzeża przyjeżdżają na tę imprezę od drugiej edycji i rok – rocznie nie mają sobie równych. Zimową edycję ukończyli w 3 godziny, 17 minut i 48 sekund. Drugie miejsce zajęli Adam Pisulski i Jarosław Druciarek (3:34:34), trzecie Sebastian Palecki i Mateusz Palecki (3:45:07). Pierwsza kobieta, Magdalena Szulc przybiegła w mieszanej parze z Adrianem Piórkowskim jako 5 drużyna OPEN z czasem 4:06:37.
Ja sam pojechałem na bieg sam i organizator przydzielił mi losową osobę, które też nie miała pary. Miałem szczęście: Grzegorz, z którym przyszło mi pokonać dystans spisał się świetnie. Biega regularnie dopiero od 1,5 roku ale czai się już na ultra i lubi długie bieganie. Na trasie wspieraliśmy się wzajemnie jak w prawdziwym zespole: on mi pomagał na przeszkodach, ja mu podczas biegu. Ostatecznie zajęliśmy 6 miejsce OPEN na 77 drużyn, które zmieściły się w limicie 6 godzin.
Pełne wyniki w naszym KALENDARZU IMPREZ.
To była fajna i dosyć trudna impreza, wyraźnie trudniejsza niż edycja sierpniowa. Co ciekawe nie jest to ostatnie słowo organizatorów. Pani Anna Rogińska z MOSiR w Orzyszu, pomysłodawczyni biegu mówiła mi na mecie: „W sierpniu planujemy Bieg Sandokana na dystansie 50 kilometrów, który będzie faktycznym odzwierciedleniem „Dużej Beczki”, na jaką wychodzili żołnierze będący w 7. Oddziale Dyscyplinarnym. Będą dwie trasy, plus Bieg Sandokana”.
Cóż, w Orzyszu robi się coraz ciekawiej. Już 5 lutego rozpoczynają się zapisy na kolejną, szóstą edycję Biegu Tygrysa, która odbędzie się 20 sierpnia 2016 roku.
Polecamy!
Paweł Pakuła