Mistrz świata z 2010 roku, piąty zawodnik paraolimpiady w 2012 roku, dwukrotny zwycięzca maratonu w Bostonie, zwycięzca maratonu w Nowym Jorku i dwukrotny mistrz Polski a obecnie kandydat na radnego Szczecina opowiedział nam o swoim sportowym sezonie, programie wyborczym i planach na przyszłość. Tę bliską i tę dalszą, po igrzyskach w Rio.
Zakończył pan właśnie sezon startowy, ale zanim o nim porozmawiamy powspominajmy trochę. Który ze swoich sezonów uważa pan za najbardziej udany?
Na pewno ten w 2010 roku. Byłem wtedy zawodnikiem znikąd. Polakiem, który zdobył mistrzostwo świata. Nikt się tego nie spodziewał. Nie byłem wtedy brany pod uwagę w szansach medalowych, a jednak w sierpniu 2010, podczas mistrzostw rozegrałem wyścig swojego życia. Był chyba najlepszy pod względem taktycznym.
Jak wyglądały kolejne sezony po mistrzostwach?
W kolejnych latach miałem trochę inaczej ustawione priorytety. Wykonałem dużą pracę dla swoich zespołów. Nie musiałem już wtedy zabiegać o możliwość własnego startu na igrzyskach w Londynie, ale zależało mi na tym, żeby jak najwięcej zawodników z Polski pojechało na paraolimpiadę. Korzystałem z tęczowej koszulki mistrza, by wywalczyć dodatkowe miejsce dla Polaka. To się udało. Dzięki temu mógł się zakwalifikować Rafał Wilk i dobrze się stało, bo przecież były to dla niego fantastyczne igrzyska zakończone złotymi medalami. Ja w sezonie przedolimpijskim zostałem wicemistrzem świata. Natomiast olimpiady nie wspominam dobrze. Zająłem tam piąte miejsce i była to dla mnie porażka. Na szczęście to już historia.
Podsumowania zakończonego sezonu dają panu powody do zadowolenia?
Ten rok był dużo lepszy. Myślę, że idę do przodu. Są zwycięstwa, no i oczywiście jest brązowy medal mistrzostw świata, złote medale mistrzostw Polski. Trenuję teraz według innych zasad. Mój trener, Jacek Świat z ORMAsport wprowadził ciekawy program treningowy. Podoba mi się to, co robię, chociaż przyznaję, że początkowo realizowałem plan, nie będąc do niego przekonanym. Wierzyłem trenerowi, ale nie zawsze jego metodom. Jednak miałem mieć wysoką formę na wiosnę i rzeczywiście tak się stało. Potem były problemy techniczne ze sprzętem, ale fizycznie byłem bardzo dobrze przygotowany. Wróciła też radość ze ścigania. Myślę, że w przyszłym roku wykonam plan tego samego trenera i pójdziemy krok dalej.
No właśnie. Forma rośnie, a pan ogłosił właśnie chęć kandydowania na radnego. To niecałe 2 lata przed igrzyskami w Rio. Czy taka decyzja nie odbije się negatywnie na formie i wynikach?
Nie wiem, jaki będzie wynik wyborów i czy znajdę się wśród wybranych, ale jest to coś, co chciałbym robić w przyszłości. Zostałem zaproszony do grupy obecnego prezydenta miasta, więc bez wahania przyjąłem to zaproszenie. Zawsze starałem się pomagać innym i wybór na radnego pozwoliłby mi to kontynuować w bardziej oficjalnej formie.
Jestem w stanie połączyć taką pracę dla miasta i jego mieszkańców z treningami. Ja właściwie już teraz nie wyjeżdżam na zgrupowania kadry z wyjątkiem tego zimowego. Wszystko, co jest mi potrzebne do treningu mam na miejscu w Szczecinie. Mam tu odnowę biologiczną na światowym poziomie, tor kolarski i świetne drogi. Dzięki mojemu sponsorowi, mam nawet sprzęt do treningu wysokogórskiego nie ruszając się z domu.
W Szczecinie mamy też przykład praktyczny, że to jest do pogodzenia. Naszym radnym jest Marek Kolbowicz, wioślarz, wielokrotny mistrz świata, mistrz olimpijski z Pekinu. Pamiętam, że on również przygotowywał się do igrzysk i pełnił swoją funkcję. Dał radę to połączyć, więc myślę, że i mi się uda.
Nie boi się pan, że nowe obowiązki po prostu zabiorą panu czas na trening?
Jestem typem zawodnika, który nie lubi mieć za dużo spokoju. Miałem tego przykład przed Londynem. Poszedłem wtedy na długi urlop, siedziałem na zgrupowaniach. Byłem skoncentrowany tylko na sporcie i to nie zdało egzaminu. Ja lubię czuć presję, stres. Lubię nie mieć czasu. W tym sezonie robiłem swój trening rano, szedłem do pracy na Zachodniopomorskim Uniwersytecie Technologicznym, po pracy znowu trening i oczywiście czas dla mojego syna. Wieczorami padałem, ale to przyniosło rezultaty. Jestem zajęty wyłącznie rodziną, obowiązkami zawodowymi i sportem. Ucieszyłem się, że wreszcie skończyła mi się umowa z kablówką i mogłem oddać dekoder. Był bezużyteczny, w ogóle nie mam czasu na oglądanie telewizji. Odpoczywam w podróży na zawody. Wtedy mam czas na relaks, sen, dobrą książkę. Jestem pewien, że jeśli zostanę radnym, to wręcz może mieć to pozytywny wpływ na moje wyniki.
Co pan ma w swoim programie wyborczym dla osób niepełnosprawnych i sportowców?
Startuję jako kandydat bezpartyjny i chciałbym kontynuować linię programową, która już jest. Szczecin i jego infrastruktura sportowa szybko się rozwijają. Staram się zachęcać do sportu, do aktywności i do życia. Wychowałem się w centrum miasta. Był taki czas, że marnowałem swoje życie i czas na stanie w bramie. Przypadkiem trafiłem do klubu sportowego dla niepełnosprawnych i odkryłem inne życie. Zaczęła się przygoda. Staram się pokazywać innym, że to jest możliwe i co najważniejsze, nigdy nie jest za późno. Trzeba tylko chcieć. Ja nie mam marzeń, a jedynie cele.
Często osoby, które patrzą z boku mówią „bo ty to masz szczęście, sponsorów i jest ci łatwiej”. Zaczynałem od zera, od tego stania w bramie. Na początku nie miałem nic, na wszystko musiałem sobie sam zapracować i dzięki temu wiem, że to jest możliwe. Chciałbym przekazać to innym. Zostałem obdarzony ogromnym zaufaniem otrzymując drugie miejsce na liście wyborczej. Jeśli zostanę radnym, na pewno nie zmarnuję okazji, by zachęcać do aktywności innych.
Sport osób niepełnosprawnych ciągle jeszcze jest tematem pobocznym. Czy będzie pan działał w obszarze jego popularyzacji?
Myślę, że w tym obszarze dużo udało się już zrobić. Gdy zaczynaliśmy uprawiać kolarstwo ręczne, temat był zupełnie nieistniejący. Potem zaczęły się pojawiać informacje w mediach lokalnych, a przed igrzyskami w Pekinie, materiały trafiały do mediów regularnie. Ważniejszym zadaniem było jednak stworzenie kadry Polski, która wtedy nie istniała. Pamiętam, że ze Zbyszkiem Wandachowiczem intensywnie myśleliśmy, co tu zrobić, żebyśmy mogli oficjalnie brać udział w mistrzostwach świata. Myślę, że to jest nasz największy wkład w popularyzację tej dyscypliny. W tej chwili bardzo dużo w temacie robi Rafał Wilk, założył fundację i myślę, że to też przyniesie efekty.
Rozmawiamy w okresie roztrenowania, ale lada moment rozpoczyna pan przygotowania do kolejnego sezonu. Jakie ma pan plany startowe?
Najważniejszym startem będą oczywiście mistrzostwa świata, które odbędą się w Szwajcarii, ale razem z moim teamem planujemy jakiś długi start. Szczegóły jeszcze nie są znane. Nie zdecydowaliśmy, czy to będzie coś takiego, jak 2 lata temu, gdy startowałem na dystansie ponad 500km w Norwegii, czy może tak, jak w Niemczech, gdzie pokonałem 320km. Na pewno jednak start długodystansowy jest brany pod uwagę.
Czy po igrzyskach w Rio planuje pan zakończenie kariery sportowej?
Na razie jestem na etapie przygotowań i nawet nie mam pewności, czy otrzymam kwalifikacje do Rio, ale przyjmując, że tak się stanie, jest bardzo prawdopodobne, że po olimpiadzie pożegnam się z kadrą Polski. Nie sądzę abym skończył ze sportem. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym nie jeździć na handbiku, ale będę to robił wyłącznie dla czystej przyjemności. Pewnie będę też startował w mniejszych imprezach z moim teamem. Może w końcu zakupię sobie wózek do tenisa i będę miał czas również i na tę dyscyplinę. Aktywność fizyczna musi być, przecież nie mogę dopuścić, żeby mi za bardzo brzuch urósł (śmiech). Poza tym jestem domatorem, a niektórzy twierdzą, że jestem leniem, bo uwielbiam nic nie robić (śmiech).
Leniem? Przy takiej liczbie codziennych treningów? Ile kilometrów dziennie pan przejeżdża?
Właściwie nie wiem. Nigdy tego nie sprawdzam. Trenuję na czas, nie na dystans. Zimą mniej więcej 4 godziny spędzam na handbiku i do tego dochodzi jeszcze siłownia. Latem jest mniejsza objętość treningów, ale za to większa intensywność. Zdradzę swój sekret i powiem, że nienawidzę trenować. Wiem, że muszę iść na trening, bo jak nie pójdę, to nie będzie formy, nie będzie dobrego wyniku. Trening to dla mnie zawsze obowiązek, ale jak już go zacznę, daję z siebie wszystko i ciężko zasuwam. W pozycji leżącej na handbiku właściwie nic nie widzę. Na zawodach przejeżdżam obok zabytków i różnych ciekawych miejsc, ale dowiaduję się o tym analizując trasę, bo sam nie mam okazji, żeby to zobaczyć. Nie trenuję też ze słuchawkami w uszach. Po prostu nie lubię tego. Pozostaje więc patrzenie w niebo. To się może znudzić (śmiech). Co innego po treningu. Wtedy czuję ogromną satysfakcję.
Dziękujemy za rozmowę
Rozmawiała Ilona Berezowska