Mam wrażenie, że przeżyłam piekło. Czuję się trochę jak cienias. Z drugiej strony jest duma i satysfakcja, że mimo wszystko dobiegłam do mety. Już od 10 kilometra zmagałam się z układem pokarmowym. Mniej więcej od 15 do 30 kilometra walczyłam z potworną kolką pod żebrami, później dołączył skurcz żołądka, który nie odpuścił aż do końca; 3 razy zatrzymywałam się w krzakach, 2 razy w toi-toiach na przepakach, kilkanaście razy zwątpiłam w siebie, raz się przewróciłam i stłukłam sobie bark, 2 razy zatrzymałam się przed stromą górą i pomyślałam, że tam zostanę, 4 razy poryczałam się po drodze – nie licząc łez na mecie... jedno wiem na pewno - ja tego biegu nie zapomnę...
Początek...
Kiedy o 1:30 zadzwonił budzik wyrzut adrenaliny momentalnie postawił mnie na nogi. Szybko zjadłam naleśnika z dżemem, wrzuciłam na siebie przygotowany wieczorem strój. O 2 byłam już w drodze na start. Na głównym deptaku w Krynicy dało się wyczuć atmosferę podekscytowania. Oddałam zapakowane worki na kolejne punkty przepakowe: I – Rytro, II – Piwniczna, III – Wierchomla. Grunt to nie pomylić kolejności. Na szczęście było dość ciepło, więc wystarczyły mi założone rękawki. Spotkałam kilku znajomych, życzyliśmy sobie powodzenia, Tomek zrobił mi jeszcze zdjęcie przed startem. Punktualnie 3:00 – start.
Pierwszy raz biegłam po ciemku w górach, tylko w świetle czołówki. Starałam się ostrożnie stawiać stopy żeby nie zaliczyć upadku. To mogłoby skończyć zawody już na samym początku, bo zbiegi były strome i kamieniste. Kilka kilometrów biegłam razem z Karolem, z którym poznaliśmy się w Istebnej. Założenie było takie, że całość spróbujemy biec razem… Niestety zostałam z tyłu po pierwszym przymusowym postoju w ciemnym lesie (swoją drogą osobliwe doświadczenie zbaczać z trasy w środku nocy i widzieć jak dziesiątki osób pomyka z czołówkami dalej…). Później po drodze poznałam Pawła, z którym też pobiegłam kawałek i to był jeden z przyjemniejszych kawałków, bo towarzystwo naprawdę pomaga. Później próbowałam towarzyszyć jeszcze kilku biegaczom, ale z czasem wszyscy mi "uciekli" i... wyprzedzali mnie wszyscy, a przynajmniej takie miałam wrażenie.
Kryzysowy bieg...
Pierwszy raz pomyślałam, że zejdę z trasy jeszcze przed dotarciem do pierwszego przepaku na 36 kilometrze. Ból brzucha był tak koszmarny, że nie wyobrażałam sobie pokonania jeszcze pond 60km w takim stanie. Toczyłam walkę. Toczyłam rozmowę z głową. Tam chyba popłakałam się po raz pierwszy. Kiedy w okolicach półmetku potknęłam się o kamień i runęłam przed siebie widziałam to wszystko jak na zwolnionym filmie… Lecę… zaraz uderzę o ziemię, ale lepiej – nie o kamienie, lecę w bok, na trawę… bum… poczułam dotkliwy ból w lewym barku a potem pomyślałam, że… cudownie jest leżeć i że ja najchętniej już tu zostanę :)… Ktoś nadbiegł, ktoś zapytał czy wszystko ok, ktoś podał mi rękę. Biegnę dalej… w dół…
Potężny kryzys dopadł mnie około 60-go kilometra. Usiadłam na kępce trawy z boku drogi i się poryczałam. Z bólu i dlatego, że dotarło do mnie – nie ukończę tego biegu. Zejdę z trasy w Piwnicznej po 66km. O ile w ogóle doczołgam się do Piwnicznej… Szybko na drodze ukazali się nadciągający z tyłu biegacze. Pytali czy mam kontuzję, czy coś mnie boli (tak – wszystko!) i czy potrzebuję pomocy. Jeden mnie minął rzucając „zawołaj GOPR to Cię ściągną” (że co????), drugi zatrzymał się, podał mi rękę i pomógł wstać, chyba się uśmiechnął i zaczął ze mną rozmawiać. Tak poznałam Marcina, z którym dotarłam do Piwnicznej. Jego bieg się tam kończył (startował na 66km), ale mój nie. Jeszcze zanim dotarliśmy do drugiego przepaku wiedziałam – nie poddam się. Lecę dalej...
Zdążyć przed limitem...
Wschód słońca w górach i widok na doliny zasnute mgłą – tego się nie zapomina. I chociażby dla takich widoków warto było… Chociaż przyznaję, za mało widziałam krajobrazów na tej malowniczej trasie. Przede wszystkim patrzyłam pod nogi, szczególnie, że po jakimś czasie bolały już tak bardzo, że każdy krok miał szansę skończyć się upadkiem. Po 80 – kilometrach wiedziałam jedno – jak upadnę to się sama nie podniosę.
Przez całą trasę wydawało mi się, że gonię resztką sił choć w rzeczywistości wlokłam się noga za nogą próbując po prostu utrzymać się w pionie i zdążyć na kolejny punkt przed limitem czasu. Sporo przed, bo jeśli nie wyrobiło się sporego zapasu przed pierwszym i drugim przepakiem nie było szans, żeby sprostać limitom na dalszych odcinkach trasy. Na 1h 15 minut przed końcem limitu (17h) byłam jeszcze całkiem wysoko w górach. Jeszcze nawet nie widziałam świateł Krynicy i wtedy dotarło do mnie, że naprawdę mogę tego nie ukończyć. Że może zabraknąć mi czasu, że pokonam te 100km i nawet nie dostanę medalu. To była chyba najgorsza myśl… Coś, czego nie doświadczy się nawet na maratonie kiedy trzeba zejść z trasy...
Na 10 km przed metą znalazł mnie na trasie kolega. Nie zauważyłam go od razu, bo na tym etapie niewiele już widziałam. Jarku – dziękuję za te parę minut pogawędki i dodanie otuchy na końcówce! Skutecznie wspierał mnie poznany pod koniec trasy Maciej z Krakowa. Co najmniej cztery razy mówiłam mu, żeby biegł do przodu, bo go spowalniam. Nie zostawił mnie. „Powoli do przodu” wołał do mnie zatrzymując się i czekając aż do niego dotruchtam. „Nie daruję sobie jak przeze mnie nie skończysz w limicie” powiedziałam mu, w którymś momencie i w odpowiedzi usłyszałam „To co z tego”. Jedno Wam powiem – nie ma wielu takich ludzi. Ludzi, którzy są gotowi wesprzeć i pomóc ryzykując własną porażkę. Biegliśmy razem do samego końca. Krótki postój na założenie czołówek, bo już się ściemniło – możecie mi wierzyć, ze znalezienie latarki w plecaku na tym etapie było nie lada wyczynem. Przedzieranie się przez zwalone drzewa na odcinku dobrych 50 metrów trasy na 95 czy 6-ym kilometrze też nie było łatwizną...
Na 40 minut przed końcem czasu adrenalina spowodowana stresem tak mnie zmobilizowała, że bardzo przyspieszyliśmy. Nie wiem jak to było możliwe przy tak nieprawdopodobnym bólu, ale gnaliśmy w dół. Fenomen ludzkiego ciała. Już nie może, a jednak może… Kiedy moje stopy dotknęły asfaltu w Krynicy wiedziałam już, że spokojnie zdążymy. Ale biegliśmy szybko, bo już było słychać gwar z linii mety. Jeszcze dwa zakręty, w głowie mętlik, przed oczami plamy, a może już łzy? Ostatnia prosta. Widok mety, doping wspaniałych kibiców, którzy zostali żeby poczekać na tych ostatnich. Nie byliśmy ostatni, za nami jeszcze przez ponad 25 minut finiszowali zawodnicy, którym udało się zdążyć w 17 godzinach. Nie chcę myśleć jak czuli się Ci, którzy dobieli po tym czasie…
Mój własny Wielki Sukces
Bieg 7 Dolin planowałam od dawna. Ci, którzy śledzą moje zapiski wiedza, że to nie była spontaniczna decyzja pod wpływem emocji. Udział w tym przedsięwzięciu był przemyślany. A może jednak nie do końca? Nie wiem. Trzy miesiące wytrwale trenowałam, wydawało mi się, że biegam naprawdę sporo, że się nie lenię, bywało, że nie dałabym rady więcej biegać nawet gdybym miała więcej czasu... Dwa miesiące wcześniej pobiegłam 50km w górach i złamałam 6 godzin. Nie było łatwo, ale po tamtym biegu zyskałam wiarę, że całkiem mocna ze mnie babka. Po starcie w Krynicy myślę, że trenowałam za mało i nieodpowiednio. Albo to po prostu nie był mój dzień. W dalszym ciągu myślę, że gdyby nie problemy z układem pokarmowym mogłabym pobiec to lepiej. Walka z bólem odebrała mi sporo sił, nie mówiąc już o czasie, który zmarnowałam na przymusowych postojach. Ukończyłam z wynikiem 16:34:29. I to jest mój sukces.
Gdzieś po drodze kiedy przeżywałam kolejny kryzys i traciłam wiarę w siebie mamrocząc, że nie chcę być ostatnia, jakiś biegacz zawołał do mnie „To nieważne, robisz to tylko dla siebie, pamiętaj…”. To była najbardziej budująca rzecz, jaką usłyszałam. Kimkolwiek był ten facet – bardzo mu dziękuję, bo przypomniał mi rzecz najważniejszą: nie startuje się w takich biegach dla poklasku, żeby się pochwalić, żeby wpisać sobie super wynik w biegowe portfolio. Robi się to dla siebie, żeby poznać własne granice, poznać siebie, czasem od zupełnie innej strony. Co z tego, że się łamię, że potrafię się popłakać, że potrafię zwątpić… Nie zawiodłam się na sobie, bo się nie poddałam! Mimo wszystko – wytrwałam do końca. Teraz wiem, że chociaż może fizycznie nie jestem jeszcze ultra-mocna, to psychicznie mam siłę. Pokonałam tę setkę głową.
Bieg ukończyło 489 osób, z ponad 700, którzy wystartowali na dystansie 100km. To dla mnie naprawdę ogromny sukces, że znalazłam się wśród tych, którzy dotarli na metę w limicie. Tym większy, że musiałam pokonać naprawdę absurdalną porcję bólu. Żeby było „weselej” teraz, dwa dni po Krynicy w dalszym ciągu odkrywam „inny wymiar fizycznego bólu”. Ze zdumieniem zobaczyłam w wynikach, że byłam 5-a w mojej kategorii wiekowej K30.
Kiedy w sobotę padłam na łóżko wieczorem w głowie kołatało mi „nigdy, przenigdy więcej”. Wczoraj zaczęłam myśleć co trzeba by poprawić w treningu. Dziś myślę o tym jak najszybciej się zregenerować, żeby móc sobie trochę pobiegać…