Damian Czykier: "Do Tokio zostaję przy płotkach, ale potem... pomyślę o 400 metrach"

  • Biegająca Polska i Świat

7 medali, w tym 5 złotych, zdobyli polscy lekkoatleci na Halowych Mistrzostwach Europy w Glasgow. Bohaterami naszej ekipy byli, oczywiście, medaliści, dzięki którym Polska znów wygrała klasyfikację drużynową imprezy. Ale wśród bohaterów wymienia się także nazwisko zawodnika, który w Szkocji medalu nie zdobył.

To Damian Czykier, specjalista płotkarskiego sprintu. Nie zdołał awansować do finału biegu na 60 m ppł., ale w ostatnim dniu HME, w niedzielę, niespodziewanie wsparł osłabioną kontuzją Karola Zalewskiego sztafetę 4x400 metrów i o mały włos nie wywalczył z nią medalu, do ostatnich metrów walcząc o trzecie miejsce! Kibice oszaleli na punkcie Czykiera niemal tak, jak rok temu zwariowali na punkcie Jakuba Krzewiny, który w niesamowity sposób poprowadził polską sztafetę w Birmingham do złota Halowych MŚ i rekordu świata.

Po powrocie reprezentacji do kraju, gdy medaliści udali się na konferencję prasową i spotkanie z premierem, niespełna 27-letni białostocczanin, syn byłego piłkarza Jagiellonii Dariusza Czykiera i koszykarki Włókniarza Elżbiety Stankiewicz, skromnie siedział w kawiarence lotniskowego terminalu i jadł ciastko.

Damian Czykier: – Fajnie, że mój występ został tak pozytywnie odebrany. To rzeczywiście nie jest normalne, żeby „krótki płotkarz” biegał w „długiej sztafecie”. Nie ukrywam, że pobiegłem bardzo dobrze jak na moje przygotowanie (a raczej – jego brak) do dystansu 400 metrów. Naprawdę dałem z siebie wszystko!

Piotr Falkowski: Gdy zobaczyłem Cię w składzie polskiej sztafety, pomyślałem: „Przecież on umrze po 250, maksymalnie 300 metrach!”. Skąd Ty wziąłeś siły i wytrzymałość, żeby tak znakomicie pobiec 400 m i do samego końca walczyć o medal?

– Ja też nie wiem, skąd je wziąłem! Nawet jeszcze przed biegiem, gdy trener Lisowski zdecydował, że to jednak ja biegam, a nie Borkowski, zapytałem Mateusza, czy by jednak nie wziął na siebie tej odpowiedzialności…

– Chciałeś mu oddać miejsce w sztafecie?!

– Oczywiście, że nie chciałem, bo bardzo mi zależało na tym biegu! Wiedziałem jednak, że z punktu widzenia całej grupy jestem bardzo dużym ryzykiem. Mateusz Borkowski był w miarę pewniakiem, wiadomo było, że coś w swoim zasięgu nabiega „na bank”. On może (jako 800-metrowiec) wolniej się rozpędza, ale jednak całe 400 m miałby równe, bo jest wytrzymałościowcem. A ja… to była totalna loteria, bo ostatni raz odcinek dłuższy niż 100 metrów przebiegłem w sierpniu ubiegłego roku, na treningu przed Mistrzostwami Europy w Berlinie (śmiech). To był mój ostatni trening wytrzymałościowy.

A dodatkowo, nigdy w hali nie biegałem po wirażu. Tam jest bardzo ważna technika, której ja zupełnie nie znałem. Dlatego właśnie byłem ogromnym ryzykiem i zastanawiałem się, czy warto je podjąć. Ale Borkowski powiedział, że skoro trener tak zdecydował, to on nie ma nic przeciwko. Przybiliśmy więc „piątki” i ruszyłem z chłopakami na rozgrzewkę.

No, a sam bieg… byłem w szoku, że tak się układał. Po prostu biegłem, biegłem, biegłem… i nic! Jak pamiętałem z dawnych lat, kiedy coś tam na 400 pobiegłem, to po 200 metrach już przychodziła jakaś „bombka”, było bardzo ciężko. A w Glasgow… aż do momentu zejścia z ostatniego wirażu czułem, że idę, jeszcze idę! że ja to utrzymam, że dowiozę brązowy medal!

– To co się stało, dlaczego jednak  nie utrzymałeś trzeciej pozycji?

– Niestety, nagle, już na ostatniej prostej, to się stało momentalnie… na którymś kroku, jakieś 20 metrów przed metą poczułem, że „dwójki” (mięśnie dwugłowe ud – red.) nie podołają i koniec, ścięło mnie totalnie. W ułamku sekundy zalało mięśnie kwasem tak, że… niemal stanąłem.

Pobiegłem te 400 metrów przede wszystkim na ambicji i adrenalinie. Przygotowanie do 400 metrów polega na bieganiu tempa, dużo płaskich odcinków, dłuższych rozbiegań, żeby przystosować organizm do zmęczenia na dystansie. A ja takiego treningu w ogóle nie prowadziłem, ponieważ w mojej konkurencji, sprincie, liczy się implozywność, eksplozja na płotkach, dynamika. Nie ma miejsca na wytrzymałość. Gdy w niedzielę Józef Lisowski zaproponował mi start w sztafecie, powiedziałem mu: „Trenerze, wytrzymałości nie robiłem, wiraży w hali nigdy nie biegałem, więc jedyne, co mogę zaproponować, to moje serce do walki.

– No i to serce rzeczywiście pokazałeś nieprawdopodobne!

– Taaak… wielkie jak pół Warszawy (śmiech). Naprawdę, nie wiem, skąd się wzięła ta siła na ponad 300 metrów!


– Ale wytłumacz nam, skąd w ogóle wziął się pomysł, żebyś to Ty biegł w sztafecie 400-metrowców?!

– Ten pomysł trenera ma korzenie w… 2011 roku. Moja przygoda z Józefem Lisowskim zaczęła się bardzo dawno temu (uśmiech). Byłem wtedy 19-letnim juniorem i pobiegłem 110 metrów na niższych, metrowych płotkach w 14,01 sek. Zabrakło mi 1 setnej sekundy do minimum na Młodzieżowe Mistrzostwa Europy.

Bardzo mi zależało na tej imprezie, więc pojechałem na kolejny mityng, ale próba też się nie powiodła. Na szczęście zawody jeszcze trwały, więc podszedłem do programu, żeby zobaczyć, w jakiej konkurencji mogę jeszcze spróbować zdobyć minimum. „400 przez płotki – myślę – nie dam rady, bo tam trzeba mieć wyliczony rytm, kroki. Ale może 400 płaskie? Dobra, spróbuję!” Pobiegłem 48,60 sek. Ten wynik dał mi wtedy 5-6 miejsce w Polsce, a czołowa ósemka 400-metrowców została zaproszona na sprawdzian do Spały: jak zrobimy dobrą średnią, to czterech najlepszych jedzie na ME biegać sztafetę 4x400 m. Oczywiście pojechałem!

W ogóle nie znałem chłopaków, bo grupa „400 m” to nie był mój świat, moje środowisko. Ruszyliśmy, lecę, lecę, lecę… Jeden odsadził nas wyraźnie, z drugim się ciąłem do końca, ostatecznie wpadłem na metę trzeci, reszta została z tyłu. Uzyskałem 47,90 sek., a średnią mieliśmy zrobić 48,20, więc byłem sporo poniżej. Już się cieszyłem, że jedziemy na MME, a nagle okazało się, że ci dwaj, z którymi przegrałem, to byli seniorzy, którzy mieli nam podyktować tempo! Wśród młodzieżowców pobiegłem więc najszybciej, z wynikiem 47,90 byłem w 2011 roku liderem tabel juniorskich w Polsce na 400 metrów! Ale że wymaganej średniej nie zrobiliśmy, to na mistrzostwa nie pojechałem.

Od tamtej pory, przez 8 lat, trener Lisowski nieustająco płacze, że to był ogromny błąd PZLA, że  nie wysłała wtedy sztafety. Pojechałbym na ME, może złapał bakcyla na 400 metrów, został przy tej konkurencji i szkoleniowiec miałby dobrego zawodnika (śmiech). A tak… trochę się zraziłem do sztafety, że tak bardzo zależy się od innych. Jeszcze bardziej skupiłem się na płotkach i bieganiu indywidualnym.

– A więc Ty jednak masz talent i predyspozycje do biegania 400 metrów, Twój wyczyn w Glasgow nie wziął się z niczego!

– Ano właśnie, Czykier i 400 metrów to jest historia z dłuższą brodą (śmiech). Rok później w sztafecie klubowej Podlasia Białystok pobiegłem jeszcze rewelacyjnie na Mistrzostwach Polski, trener Lisowski dobrze mnie zapamiętał z tych dwóch startów i dlatego tak nalegał, żebym to ja pobiegł w Glasgow.

– Nawet mimo że potem przez lata nie miałeś już styczności z jednym okrążeniem stadionu?

– Poszedłem jeszcze mocniej w specjalizację na płotkach krótkich, byłem coraz lepszy, zacząłem jeździć na imprezy mistrzowskie i walczyć o medale. Od 2013 roku nie biegałem już na 400 metrów, więc gdy w niedzielę około godziny 15 trener Lisowski napisał do mnie sms, zaprosił do pokoju na rozmowę i zaproponował start – zbaraniałem.

– Dopiero w dniu startu? Więc jak lecieliście na mistrzostwa to jeszcze nie było tematu?

– Żadnego! Nawet w sobotę, po kontuzji w biegu indywidualnym Karola Zalewskiego, działacze mówili, że za niego na pewno pobiegnie Borkowski. Ale nie wiedzieli, że w głowie trenera Lisowskiego maluje się coś zupełnie innego...

– Sztafeta 4x400 m to dla Ciebie, oprócz znacznie dłuższego dystansu, jeszcze inne nowe, trudne rzeczy związane z techniką. Przekazanie pałeczki…

– Jedyna okazja przećwiczenia tego elementu była na rozgrzewce, trzykrotnie zmieniliśmy pałeczkę. Za pierwszym razem poszło kiepsko, nie trafiliśmy sobie z Tymkiem (Tymoteusz Zimny – red.) w ręce, bo zachowałem się jak w sztafecie 4x100 m, którą zdarza  mi się biegać. Tam się odwraca i biegnie „na maksa” i to nabiegający musi trafić w rękę, by dobrze podać pałeczkę. W długiej sztafecie jest inaczej: trzeba biec bokiem, zachować odpowiednią odległość na jak najdłuższej ręce i mieć kontakt wzrokowy z zawodnikiem podającym pałeczkę. Druga próba była już lepsza, a za trzecim razem poszło całkiem dobrze, więc skończyliśmy trening zmian.

– Ze zmianą pałeczki poszło więc dość łatwo.

– W ogóle nie miałem za to okazji spróbować cholernych wiraży! Nie mogłem nawet raz poczuć jak się po tym biega, bo bieżnia w sali rozgrzewkowej jest wyłącznie płaska. W zawodach poszło więc na żywioł, Marek Plawgo nieźle się uśmiał widząc jak wbiegam w pierwszy wiraż, bo to wyglądało jakbym się miał zabić. Wyjście z wirażu to pół biedy, ale wejście w niego… Masakra! Kompletnie tego nie umiałem. Trzeba ustawić stopy i ułożyć ciało tak, żeby optymalnie pokonać łuk, bo bieżnia na wirażu w hali jest nachylona, a ja na płotkach biegam tylko po płaskiej. Nie umiałem, więc… przebiegałem wiraż w sposób trochę „chamski”, na siłę.

– Wyrzucało Cię?

– Nie, wolałem nie ryzykować, nie biegłem na wirażu zbyt mocno, tylko lekkim krokiem, asekuracyjnie, zwłaszcza, że bałem się o stopę. Nie chciałem jej narażać po niedawnej kontuzji, bo gdybym źle postawił, ze zbyt dużym obciążeniem, mogłem jej zaszkodzić. I byłaby większa katastrofa, niż tylko czwarte miejsce na mecie (śmiech).

– A dlaczego trener Lisowski ustawił Cię na ostatniej zmianie?

– Powiedział, że tylko czwarta zmiana wchodzi w grę. Prawdopodobnie nie chciał wprowadzać zamieszania w istniejący układ sztafety i wstawił mnie tam, gdzie trzeba było załatać dziurę. Ja miałem pomysł na pierwszą zmianę, bo biegnie się po swoich torach, nie ma żadnych przepychanek. No ale skoro jednak wszystkie przepychanki na czwartej zmianie wygrałem, to znaczy, że trener miał rację (śmiech).


– A dużo musiałeś się rozpychać?

– Było trochę walki na łokcie, szczególnie z Brytyjczykiem. Dla mnie to nowość, bo na płotkach zawsze biegamy po swoich torach, ale… fajne to było uczucie, niezła zabawa, gdy lecąc mocnym rytmem mogłem rywala docisnąć, sprawdzić go… Za każdym razem, gdy czułem oddech na plecach, od razu starałem się wzmocnić krok. Potem zwalniałem wchodząc w wiraż, żeby go spokojnie przetrwać i znów lekko przyspieszałem.

– Porozmawiajmy teraz o przyszłości. Marek Plawgo, rekordzista Polski w biegu na 400 metrów przez płotki, medalista mistrzostw świata i Europy, mianował Cię po niedzielnej sztafecie w Glasgow przyszłym rekordzistą kraju w jego konkurencji, czyli… swoim następcą. Wchodzisz w to?

– Marek Plawgo to legenda tej konkurencji, aż się czuję zawstydzony taką opinią! Powiem szczerze, że po niedzielnym biegu w Glasgow zakiełkowała i zakorzeniła się w mojej głowie myśl, że jest ta bramka dla mnie i może warto pomyśleć o wydłużeniu dystansu. Ale jeszcze nie teraz. Nie zrezygnuję tak łatwo z marzeń o rekordzie Polski na 110 m przez płotki (13,26 sek. Artura Nogi – red.). Brakują mi 2 setne sekundy i lato 2019 chcę poświęcić właśnie temu celowi. A jeśli zbuduję odpowiednią formę, to taki wynik da szansę walki o medal w jesiennych mistrzostwach świata w Dosze oraz w przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich w Tokio.

– Czyli zmian u Damiana Czykiera należy się spodziewać nie wcześniej niż za 2 sezony?

– Raczej tak. No, chyba że… na płotkach totalnie nie będzie mi szło. W poprzednim sezonie trochę pozmienialiśmy w treningu, moja dynamika ucierpiała na rzecz większej siły i sezon 2018 nie był udany tak jak poprzedni. Musimy spróbować to poukładać i jeśli uda się naprawić, to pójdziemy tym trybem do igrzysk w Tokio. Jeśli natomiast wciąż będą jakieś zaburzenia, to może rozważymy bramkę, która się otworzyła… może nie 400 przez płotki, ale walkę o medal olimpijski w sztafecie 4x400 m.

– Więc Ty naprawdę realnie zacząłeś myśleć o zmianie konkurencji!

– Z tyłu głowy siedzi mocno. Nawet nie chodzi o sam wynik, ale o to, że bieg w sztafecie sprawił mi ogromną przyjemność. To było naprawdę uczucie nie do opisania! Adrenalina taka, że w ogóle nie czułem zmęczenia. Pałeczka przekazana przez kolegę daje taki zastrzyk energii,  że… nie potrafię opowiedzieć. Czułem, że gdybym był przygotowanym rasowym 400-metrowcem to walczyłbym z chłopakami o najcenniejszy medal! Predyspozycje od lat chyba mam, moja wytrzymałość szybkościowa jest na wysokim poziomie i potrafię biec luźnym krokiem, który mnie nie męczy. Jestem szybki, ale luźny, nie biegam „chamską” siłą, tylko luźno, co pozwala mi efektywnie wykorzystać energię. Dlatego nawet bez specjalistycznego treningu potrafię mocno pobiec na 400 metrów.

– W kontekście zmiany konkurencji mówisz jednak o sztafecie, natomiast Marek Plawgo chce Cię widzieć na 400 metrach z płotkami.

– Sprawa jest otwarta. Nie widzę przeszkód w wydłużeniu dystansu, ale jeśli na 110 m przez płotki będzie mi szło dobrze, to raczej pomyślę o połączeniu mojej konkurencji z długą sztafetą i płaskimi 400 metrami. Wtedy w sezonach luźniejszych, bez mistrzostw świata czy igrzysk olimpijskich, mógłbym powalczyć na obu dystansach.

– Marek Plawgo może więc jednak być spokojny o swój rekord Polski na niskich płotkach?

– Eeech… nic nie powiem na 1000 procent, bo kto wie, co mi się w głowie urodzi (śmiech). Może jednak przyjdzie jakaś wizja, że 400 płotki i że wynik około 48 sekund jest realny?

– Damianie… nie wiem za co trzymać kciuki: czy za to, żeby jak najlepiej Ci szło w płotkarskim sprincie, czy też żebyś jednak jak najszybciej wydłużył dystans, bo tam chyba tkwi niesamowity potencjał. Chyba jednak na razie – powodzenia na płotkach wysokich, bo przecież przed nami mistrzostwa świata i tokijskie igrzyska. Powodzenia!

– Dziękuję bardzo. Tak na razie się ustawiamy z trenerem Cezarym Markuszewskim i moim fizjoterapeutą Maciejem Ryszczukiem, mamy plan działania, wiemy co poprawić. Efekty powinny przyjść, a potem… zobaczymy (śmiech).

rozmawiał Piotr Falkowski

zdj. TVP Sport, Dariusz Kowaluk, arch. zawodnika