FSZP: Magdalena Gorzkowska od lekkoatletycznej bieżni po Mount Everest

  • Festiwal biegowy

W 2016 roku Magdalena Gorzkowska zdobyła wicemistrzostwo świata w sztafecie 4x400 m i marzyła o Igrzyskach Olimpijskich. Do Rio de Janeiro jednak nie pojechała i całą miłość przelała na góry. W ciągu dwóch lat weszła na Mont Blanc, Aconcaguę, Kilimandżaro i w końcu na Mount Everest.

27-letnia była lekkoatletka, obecnie himalaistka była pierwszym gościem Forum Sport Zdrowie Pieniądze 10. TAURON Festiwalu Biegowego. Opowiedziała o swoich marzeniach i ich realizacji.

- Będąc nastolatką miałam ogromne marzenie, by pojechać na Igrzyska Olimpijskie. Byłam w reprezentacji na Londyn w 2012 roku. Niestety pobiegłam w sztafecie, bo byłam trzymana na finał, ale nasz zespół zajął dopiero 12. miejsce w eliminacjach. Pamiętam jednak, że na stadionie olimpijskim była mega energia, kilkadziesiąt tysięcy ludzi na trybunach i tak bardzo mi się chciało biegać.

Chciałem więc pobiec w Rio. Te cztery lata były jednak trudne. Dwie zmiany trenerów, byłam momentami poza kadrą i sama musiałam finansować przygotowania. W międzyczasie były halowe mistrzostwa świata Portland, na których zdobyliśmy srebrny medal. Miałam nadzieję, że uda mi się pojechać do Rio. Niestety w mistrzostwach Polski, w najważniejszym roku mojego biegania po bieżni nie weszłam do finału. Postanowiłam odpocząć i pójść w góry.

Spontanicznie brat zaproponował, że idziemy na Mont Blanc. Pożyczyłem ubrania, bo nie miałam własnego odpowiedniego sprzętu. Okazało się, jednak, że strasznie zmarzłam. Zeszłam i zamarzyłam - teraz Mount Everest. Siła tego marzenie przebiła bieganie i kolejną próbę zmierzenia się z Igrzyskami.

Kolejnym etapem była Aconcagua, czyli prawie 7000 m n. p. m.. Okazało się, ze przyszło mi samej atakować ten szczyt. Było minus 42 stopnie, znów byłam dostatecznie ubrana. Uparłem się jednak i weszłam. Tam były pierwsze odmrożenia. Ale po dwóch miesiącach odpoczynku znów wróciłam do marzeń o Evereście. W międzyczasie był Elbrus, ale nie udało mi się zdobyć i Kilimandżaro.

Teraz jestem zupełnie inną osoba niż ta, która weszła bez doświadczenia na Mont Blanc. Kwestie bezpieczeństwa są bardzo ważne. W kwietniu 2018 roku rozpoczęłam przygotowania pod Everest.

To szczyt jedyny w swoim rodzaju i bardzo... oblegany. Wiele osób chce tam wejść, ale rzeczywiście jest trochę bezpieczniejszy niż inne góry Himalajów. Cała wyprawa trwała sześć tygodni. Najpierw trzeba przejść 80 km z wysokości 2500 m do 5300 m. Po drodze było mnóstwo mostów, wiosek, pięknej przyrody, ale także miejsc upamiętniających himalaistów, którzy zostali w górach na zawsze.

W końcu pierwsza baza i czekania na okno pogodowe. Mieliśmy szczęście, bo zaczęło się już 15 maja. Pierwsze wyjście z bazy było bardzo męczące. W osiem godzin z 5300 m doszliśmy na 6100 m do obozu drugiego. Miało być wejście do obozu nr 3, ale niewielu tam dotarło. Weszliśmy na 6700 m, by się zaaklimatyzować i wróciliśmy czekać na okno pogodowe. W końcu przyszedł czas na atak szczytowy w nocy 11 maja.

Energia mnie roznosiła, ale między 7000 a 8000 metrów idzie się nawet 10 godzin. W obozie nr 3 okazało się, że mój szerpa odmroził sobie palca. Nie mogłem iść sama, więc dostałam nowego. 15 maja ruszyliśmy do obozu czwartego (8000 m). Trzeba było podjąć decyzję, czy atakujemy od razu czy czekamy dzień. Powiedziałam, że czuję się na siłach. W tej strefie powinno się być jak najkrócej i wchodzić jak najszybciej. Szerpa nie wiedział, którędy iść i uznałam, że nie czuję się bezpiecznie, by z nim iść. Zostałam na noc. W końcu 16 maja po zmroku wyszliśmy, osiem godzin szliśmy w ciemnościach. Byliśmy już na 8500 m i wydawało się, że już tak blisko. A tu jeszcze szliśmy 5 godzin. W końcu o godz. 10:15 stanęłam na szczycie Uczucie nie do opisania, wielka radość. Jeszcze podskoczyłam na szczycie, by być najwyżej na świecie. Spędziłam tam godzinę, co nie było rozsądne.

I zaczęło się schodzenie. Okazało się koszmarem. Zwłaszcza po tym jak dostałam kamieniem średnicy 20 cm w udo. Nie mogłam dalej iść. Jakoś dotarłam do obozu nr 3. W końcu przyszła pomoc, zjechaliśmy do obozu nr 2 i stamtąd zabrał mnie helikopter.

Kolejnym pomysłem było dwa ośmiotysięczniki w ciągu 14 dni, czyli Makalu i Lhotse. Na pierwszy szczyt udało mi się wejść bez butli tlenowej. Na drugi nie udało się z powodu odmrożeń.

Notował AK