Długo się zbierałam do napisania tej relacji, choć nie tak długo, jak trwały przygotowania, by być częścią Maratonu Trinindad Alfonso Valencia Marathon. To nie będzie rzeczowa relacja z wydarzenia, bo nie umiem rzeczowo podejść do tego tematu - to będzie relacja, która mam nadzieję, pokazuje przemianę marzeń w rzeczywistość. Dokonaną. I trochę będzie o tym jak tego technicznie dokonałam – pisze Daria Bielicka, Ambasadorka Festiwalu Biegów.
W czerwcu 2015 postanowiliśmy iż na jesieni przebiegniemy maraton. Bo co? Ja nie przebiegnę? Pewnie, że przebiegnę! Przebiegłam już kilka półmaratonów, to na pewno dam radę. Na pewno? Trening do maratonu, prowadzony pod okiem doświadczonej zawodniczki i trenerki (swoją drogą tryumfatorki kiedyś jednego z biegów w Krynicy), szybko pokazał mi, że jednak nie na pewno.
Pierwotnie planowałam, aby swój pierwszy maraton ukończyć w Atenach, jednak ze względów polityczno-gospodarczych wyjazd do Aten wydawał mi się dość ryzykowny. Na etapie planowania wiele mogło sie tam jeszcze wydarzyć, a ostatnie doniesienia pokazały, że decyzja była całkiem słuszna. Szukałam więc gdzie jeszcze można pobiec w listopadzie - bo na październik nie wyrobiłabym się z przygotowaniami. I znalazłam - podobno najbardziej płaski (albo jeden z najbardziej płąskich) maraton przebiegający po ulicach pięknego hiszpańskiego miasta, położonego na południowym wybrzeżu nad Morzem Śródziemnym - Walencja.
Aby zapisać sie do Walencji należało zarejestrować się przez stronę internetową. W momencie, kiedy ja się rejestrowałam - czyli we wrześniu cena pakietu wynosiła 60 euro plus 5 euro opłaty dla tych spoza Hiszpanii. Z angielskim u nich jest nieźle, ale pewne informacje nie były wystarczająco dobrze przetłumaczone. W dniu startu cena pakietu wynosiła 90 euro. Po zapisaniu dostałam maila z danymi do przelewu, ale po przelewie już nic. Trochę mnie to stresowało, ale sprawdzając na stronie status rejestracji widniał jako: "registration OK". No to OK! Po nadaniu numeru startowego już byłam spokojna, ale miało to miejsce ok tydzień przed naszym wylotem.
Planując podróż do Walencji myślałam o możliwych opcjach transportu, jednak najtańszą (przy 2 osobach) i najwygodniejszą okazał się być samolot. Oh, jak ja nie cierpię latać! Niestety, bezpośrednich lotów z Krakowa do Walencji brak. Ryanair oferował jednak dość ciekawe połączenie: Kraków - Mediolan-Bergamo-Walencja. Planując wylot w środę - 11.11 i powrót w środę 18.11 za bilety zapłaciłam 750 zł za dwie osoby w dwie strony. Łącznie 4 lądowania i 4 starty - na moje nerwy jak się okazało, to o 4 za dużo! Szukając przelotów obserwowałam ceny i w sierpniu te same loty wyceniane były na ok 1200 zł, we wrześniu ceny zaczęły spadać i spadać, i wtedy też postanowiłam je zakupić. Czasem nie warto się spieszyć.
Z noclegiem niestety już tak prosto nie było. Trochę za późno zaczęliśmy szukać i te blisko linii startu/mety były już pozajmowane. Albo piekielnie drogie. Niestety, trzeba liczyć się z tym, że aby otrzymać przyzwoity standard w apartamencie, trzeba zapłacić ok 50 euro za noc. Hotele są jeszcze droższe. Hostel to najtańsza opcja, bo za 100 euro można spędzić w nich cały tydzień. Ale to dość ryzykowna sprawa - a ja lubię wygody.
Zupełnie przypadkiem, nasz apartament ulokowany był zaraz obok dużego sklepu biegowego oraz wspaniałej ścieżki biegowej w Ogrodach Turii - 5,5 km tartanowej, przygotowanej nawierzchni tylko dla biegaczy, która pięła się wzdłuż urządzonych ogrodów biegnących przez środek miasta.
Dawniej, przez Walencję płynęła rzeka - Turia, która kiedyś wylała wyrządzając duże straty i zabijając ok 80 osób. Władze miasta postanowiły zmienić bieg rzeki tak, aby omijała centrum miasta a w starym korycie rzeki zorganizowano ogród. Długi na kilka kilometrów, a w nim: ścieżki rowerowe, place zabaw, boiska do piłki nożnej, do rugby, stadion lekkoatletyczny, bieżnie, mini-siłownie, wybiegi dla psów, drzewa pomarańczowe, kwiaty i cała masa placów zabaw dla najmłodszych. Jeden koniec ogrodu to Zoo (blisko którego mieszkaliśmy), drugi zaś koniec to Miasteczko Sztuki i Nauki (Ciudad de las Artes y las Ciencias), w którym ulokowane było biuro zawodów, start oraz meta maratonu.
W czwartek rano wyruszyłam na krótki trening na biegową ścieżkę. Nie mogłam się oprzeć, aby nie postawić tam kilku biegowych kroków. Było ciepło, i w koszulce z krótkim rękawem czułam, że jest mi zbyt gorąco. W końcu w Krakowie ostatnie długie wybieganie robiłam w rękawiczkach i opasce na uszach. Zdziwiłam się jednak widząc, iż większość trenujących ludzi biega w kurtkach! Ludzie, w taki upał?! A wiecie jaki tam jest ruch na biegowej ścieżce?
Nie da się ubiec 200 metrów bez mijanki lub wyprzedzania (lub bycia wyprzedzonym). Ah, no i co każde 100 metrów słupek. Ułatwia bieganie rytmów. Ułatwia wszystko. A w niektórych miejscach postawiono specjalne tablice - mówiące o wynikach np. w testach Coopera czy też opisujące mini-plany treningowe. Czy kiedyś i u nas tak będzie? Chciałabym.
W piątek poszliśmy odebrać pakiety startowe. Trochę się nakręciliśmy kółek, bo olbrzymie expo i zagmatwane ścieżki nie chciały nas doprowadzić do punktu wydawania numerów startowych. W końcu okazało się, że trzeba użyć zewnętrznych schodów. Bardzo fajnie, że aby dowiedzieć się jaki ma się numer, wystarczyło podejść do miłych chłopców, którzy w komputerze nie tylko sprawdzali, ale od razu drukowali karteczkę. Aby już więcej nie zapomnieć. Ciekawe, że przy wydawaniu numeru nie podpisywaliśmy żadnego oświadczenia.
W innym miejscu odbierało się tzw. „goody bag”, a w bagu: Koszulka techniczna brooks (fajna!), wazelinka, sztyft do stóp na odciski, żel chłodzący łagodzący ból, voucher na Paella Party (zamiast pasta party), magazyn Maratonu, Magazyn "distance running", jakieś paluszki, woda, pistacje, ciastka... oj, czego tam nie było!
W sobotę udaliśmy się na Paella Party - aby się nie przemęczać wybraliśmy się autobusem. Zupełnym przypadkiem okazało się, że nasz nocleg był zaraz obok przystanku linii, która jechała dokładnie do biura zawodów. W Walencji można kupić bilet u kierowcy (1,5 euro) lub karty czasowe na przejazdy autobusami i/lub metrem. Paella party jednak trochę nas zawiodło. Dostaliśmy paellę, bułkę, pomarańczę, wodę i jakiegoś radlera. Tylko ilość kurczaka w paelli - ja miałam nóżkę, ale mój towarzysz coś, co wyglądało jak kawałek porcji rosołowej, tej z żebrami ;) Musieliśmy jeszcze czymś dojeść. Ale to nic - następnego dnia przecież miał być jeden z ważniejszych dni tego roku! Zwiedziliśmy jeszcze metę - zrobioną na wodzie, na specjalnym "wybiegu" - wyglądała obłędnie. Chciałam już tam być!
W nocy nie mogłam spać. Był stres i trema. I duże obawy o to, czy dam radę przebiec i jak spisze się moje kolano, które na 3 tygodnie przed maratonem postanowiło się rozboleć. W dniu startu autobusy dla biegaczy były za darmo, co ułatwiało nieco sprawę. Start był o 9, my już 8:20 czekaliśmy w depozycie zwarci i gotowi. Temperatura zapowiadana - 21 stopni. Ani jednej chmurki. Będzie gorąco - pomyślałam. Rano jednak było chłodno, ale atmosfera od początku gorąca i nie marzliśmy nawet tak bardzo. Każdy z nas był przydzielony do odpowiedniej strefy startowej, do której wejścia strzegli wolontariusza i wpuszczali tylko odpowiednim kolorem.
Po ustawieniu się w strafach ruszyliśmy. Ponad 14 tysięcy osób na maraton. I 8 tys. osób na 10 km. Ze wspólnego startu, choć z oddzielnych stref startowych. Wypuszczenie elity i I strefy 6 minut wcześniej było chyba dobrym posunięciem, bo pomimo tak dużej ilości osób start przebiegł płynnie. Zaczęliśmy biec jeszcze w strefach i nie było tego, co na naszych biegach jest normą - czyli nagłego zatrzymania się. Super!
W trakcie biegu, choć starałam się skupiać na innych rzeczach, w głowie miałam tylko tempo, trasę, prawa, lewa. A odkąd na 8 km znów złapał mnie ból kolana - tylko trasę, nogę, ał. A szkoda, bo pod kątem atrakcyjności trasy Walencia wypada naprawdę niesamowicie. Niepotrzebne były mi słuchawki w uszach, bo na każdym kroku grały bębny, puszczana była muzyka z głośników lub samochodów, ludzie krzyczeli do nas i dopingowali. Nie było zbyt wielu barierek oddzielających trasę - poza tym ludzkim płotem uśmiechniętych kibiców, skandujących imiona biegaczy i dopingujący ich z całych sił. Nawet nas - na szarym końcu!
Grupy były poprzebierane za Clowny, postaci z bajem, stroje ludowe, jaskiniowców i wiele innych. Mieli transparenty, których nie rozumiałam. Krzyczeli - "Darija, vamos". Lub inne, mogli krzyczeć nawet na mnie brzydko, a mi i tak uśmiechała się buzia - szczególnie, gdy już zaczął działać ketonal, czyli od 30 km. Słońce dawało nam się we znaki, na szerokich odkrytych ulicach niemiłosiernie spiekając nam odzwyczajone od niego ramiona. Na szczęście wysokie kamienice w centrum dawały cień i odrobinę wytchnienia. Wspaniali wolontariusze na strefach z napojami i pożywieniem - nigdy niczego nie brakowało, woda, izotonik, banany, klejące się owoce do podeszew butów, żele. Nie mam im nic do zarzucenia - świetna organizacja i świetna robota!
Po długim czasie dobiegliśmy do upragnionej mety. Była radość, trochę wzruszenia, były medale i jedzonko. Cały worek mandarynek, banany, mango, słodkie ciastka. Dobiegliśmy. Kolejny punkt można odhaczyć.
A tak na zakończenie - poszliśmy na autobus. I czekaliśmy chyba 45 minut. Nie przyjechał. Postanowiliśmy wiec wrócić do domu na piechotę. 5,5 km. Bo wiecie, 42 to było jednak mało.
Jakby ktoś wybierał się za rok i chciał podpytać - służę radą oczywiście!
Daria Bielicka, Ambasadorka Festiwalu Biegów