Pod Wielką Rawką, niedziela 5:00 rano. Nad wschodnim horyzontem słońce wychyla się znad chmur, oświetlając morze mgły w dolinie po polskiej stronie. Dalej na zalesionym grzbiecie widać przecinkę granicy ukraińskiej. Niestety tam nie będzie nam dane pobiec, na kilka godzin przed startem dowiedzieliśmy się o zmianie trasy. Podana oficjalna przyczyna - planowany szlak został zajęty przez niedźwiedzicę z młodymi. Noc przetrwałem w dobrym stanie, cisnąłem szybko jak na swoje możliwości, ale przed Kremenarosem zaczął się kryzys. Na pokonanie pełnego dystansu 140 km specjalnie nie liczyłem, ale teraz zaczynam jeszcze bardziej realnie oceniać swoje możliwości...
Relacja z Rzeźnika Ultra Kamila Weinberga
* * * * *
Cisna, sobota 22:00 wieczór. 248 zawodników stoi na starcie najtrudniejszego - według zapowiedzi organizatorów - 24-godzinnego biegu w Polsce. Godzinę temu skończyła się porządna ulewa, więc w połączeniu z deszczami z poprzednich dni dostawa świeżego błota powinna być zapewniona. Race odpalone, Wiewióry bębnią, poszły konie...
Limit czasu na pełnej trasie o długości według różnych wyliczeń 135-140 km jest bardzo elitarny. Bardziej doświadczeni ultrasi twierdzili, że mało kto się w nim zmieści. Wiedziałem, w co się pakuję. Punkty na 100, 110 i 118 km mają jednak pełnić rolę „małych met” i dotarcie do nich gwarantuje otrzymanie bluzy finiszera za ukończenie biegu na odpowiednio krótszych dystansach, ale limity na nich też są ciasne.
Po południu gruchnęła wieść o wyłączeniu planowanej trasy ukraińską granicą bez znakowanego szlaku od Rawki do Przełęczy Bukowskiej z powodu niedźwiedziej okupacji. Dla wielu uczestników, w tym dla mnie ogromny zawód. Nie ukrywam, że moim głównym powodem zapisania się na ten bieg był właśnie ten odcinek, którego przejście „na legalu” wymaga zdobycia pozwoleń od wszystkich świętych i w normalnych okolicznościach graniczy z niemożliwością. Powstrzymam się od cytowania swoich i zasłyszanych komentarzy. Organizatorzy dowiedzieli się o misiach od Parku Narodowego jakoby dwa dni wcześniej. Ale czy dopiero od dziś wiadomo, kiedy mają one okres rozrodczy i które tereny zamieszkują? Uczciwie byłoby powiedzieć przy ogłaszaniu trasy, że przebieg tego odcinka ze wspomnianych przyczyn nie jest do końca pewny. Tak się nie robi!
A tymczasem po 13 km marszobiegu przedłużeniem Drogi Mirka wraz z moim ubiegłorocznym rzeźnickim partnerem Krzyśkiem skręcamy w czerwony szlak i ciśniemy dziarskim tempem po stromym błotku. Zaczyna kropić deszcz. Podejście wchodzi szybko. Na słowackiej granicy zawracam z czarnej d... jakiegoś zawodnika, który chciał skręcić w stronę Jasła. Drogę wspaniale oznaczają ogrodowe fosforyzujące lampki - duży plus dla organizatorów.
Na swój sposób lubię napierać w nocy. Cały czas góra-dół. Odkryte połoniny Rabiej Skały, zza chmur nieśmiało prześwieca księżyc. Krzysiek gdzieś został, trochę biegnę sam, później spotykam znanego mi z ŁUT150 Adama. Kryzys nadchodzi o brzasku, gdzieś przed trójstykiem granic na Kremenarosie. Na ten ponad 50-kilometrowy etap dobrze się zaopatrzyłem, wciągałem żele i batony, popijałem wodą z bukłaka, ale zamiast przypływu energii czułem co najwyżej chęć puszczenia pawia. Aż w końcu przyszło odcięcie mocy. Pół godziny obsuwy do planu, na Rawce chyba dalsze pół.
Dzielna Aga Faron wraz z drugim wolontariuszem stoją zawinięci w NRC-tki, pięknie odbijające promienie wschodzącego słońca. Wyglądają na totalnie przemarzniętych, ale nas dopingują i kierują na szczyt Rawki. Jestem im wdzięczny, doceniam to co robią. Zbiegać to ja zawsze umiem, nawet jak mnie odetnie, więc przy szosie w Ustrzykach ponad 600 metrów niżej melduję się błyskawicznie. Telefon do Krzyśka - jest w połowie zbiegu, mówi, żebym leciał do przepaku i nie czekał.
Zamiast ukraińskiej granicy mamy w bonusie 8 km biegu po asfalcie. Długie odcinki biegnę, chwilę maszeruję z kolejnymi grupkami i biegnę dalej. Chcę to mieć jak najszybciej za sobą i wreszcie uwalić się w Wołosatem. Wiem, że jak tam dłużej odpocznę to mam szansę dojść do siebie i zyskać drugie życie w tej grze...
Przepak przypomina pobojowisko. Ta noc zabiła wielu. Micha ryżu z jabłkami i śmietaną, ziemniaki i kilka kubków herbaty po dłuższym czasie stawiają mnie na nogi. Spędzam tu całe 38 minut. Kiedy wyruszam, Krzysiek dopiero przychodzi. Obsługa ma niepotwierdzone wiadomości o wydłużeniu limitów na poszczególnych punktach, ale ogólnie nikt nie wie nic pewnego. Czeski film jednym słowem. Po szybkim przeliczeniu ciągle mam nadzieję na ukończenie setki. Na pewno wiem, że będę napierał dopóki się da.
Długa szutrowo-brukowana droga pod górę, wyjście na połoniny, wraz ze słońcem wraca moc. Nieznany mi dotąd, najpiękniejszy kawałek Bieszczadów w pełnym słońcu robi wrażenie, ale podziwiając widoki nie zapominam o trzymaniu tempa. Przez Halicz i Krzemień trzymam się z grupką zawodników, lecz przed Bukowym Berdem i oni zostają w tyle.
Na grzbiecie Berda chwilowy kryzys, żel jednak załatwia sprawę i lecę w dół na nowych siłach. Dziwny ten niebieski szlak, powinien być cały czas w dół, ale długie odcinki są pod górę. W Pszczelinach zamiast na szosę, spadam na szutrówkę. Rzut oka na mapę - zawsze ją mam - wszystko się zgadza. Wreszcie szosa, wolontariusze poją mnie wodą i kierują wraz z grupką współzawodników na dalszy szlak. Kilka osób postanawia tu zejść i zaczekać na transport. Szlak skręca z szosy prosto w... bagno.
Dotąd było wbrew zapowiedziom na ogół sucho, lecz ten odcinek byłby godny pamiętnej zeszłorocznej Łemkowyny. Solidarnie moczymy buty, by wypaść na długie, ostre podejście. Czuję moc, kijki pracują, zostawiam wszystkich za sobą. Kwintesencja radości napierania. Które to już życie?
Wraz z kolejnym dogonionym zawodnikiem na chwilę gubimy szlak, ale szybko go odnajdujemy. Spadamy do schroniska Koliba na Przysłopie Caryńskim, a tam czeskiego filmu ciąg dalszy. 15-godzinny limit, który miał być na szosie w Pszczelinach, został z automatu przeniesiony tutaj - dalej o 3 km i solidne 400-metrowe podejście - po czym organizatorzy łaskawie go wydłużyli o pół godziny. Obsługa chce wszystkim pomóc. Tak czy siak jestem kilka minut przed tym nowym limitem. Szybko łykam racucha i colę, pakuję w kieszeń żele na czarną godzinę, odhaczam się na liście i ruszam, żegnając liczną grupę napieraczy kończących tutaj swój wyścig.
Och Caryńska, coś ty mi krwi napsuła... - nucę pod nosem rzeźnicką piosenkę i wciąż wyprzedzając rypię 450 metrów w górę na połoninę. Błyskawicznie przelatuję jej grzbietem i jeszcze szybciej spadam do Berehów. Oficjalnie 84 km, naprawdę chyba 87. Pit-stop jak na Formule 1 - żel, popitka i w drogę. Limit tutaj jest umowny, załoga mówi, że po mnie już raczej nikogo nie wypuszczą. Jesteś pewny, że chcesz iść dalej? - pyta miła wolontariuszka. Nawet jak mi na setce zwiną matę pomiarową, to napieram dla własnej radochy! - odpowiadam bez wahania.
Czuję się świetnie, jak nigdy dotąd po pokonaniu takiej odległości. Podejście na Wetlińską z ponad 500m przewyższenia daje jednak ostro popalić. Początek w odkrytym słońcu. Strome schody na szczęście w cieniu lasu. Nie zatrzymuję się nawet na chwilę - motywuję się, że w Chatce Puchatka kupię sobie zimną colę. W 50 minut jestem na górze. Dotrzymuję danej sobie obietnicy i wpadam na chwilę do schroniska. Lodowaty napój przegryziony czekoladowym batonikiem dodaje trochę siły.
Na długiej grani połoniny ponownie mijam zawodnika, który wyruszył z Berehów tuż przede mną i wyprzedził mnie, kiedy byłem w Chatce. Grzbiet ciągnie się niemiłosiernie, zupełnie jak pamiętam z Rzeźnika, tylko w drugą stronę. Szczęśliwie omijamy tym razem szczyt Smereka - trasa spada czarnym szlakiem na północny zachód.
Najpierw długo po poziomicy, potem łagodnym przyjemnym zbiegiem przez las. Można mocniej przycisnąć. Wiadomo że nogi bolą, ale para wciąż jest. Przeganiam jednego napieracza, dochodzę drugiego - Łukasza - i namawiam na przyspieszenie. Na leśnej drodze widzimy wracającego do nas biegacza. Daniel od dawna nie widział żadnej taśmy ani znaczka szlaku i obawia się, że zboczył z trasy. Jesteśmy już po limicie, pewnie nawet tym przedłużonym, ale głupio byłoby się zgubić tuż przed końcem...
Chyba mam z naszej trójki najwięcej sił, więc wracam ze 300 metrów, aż znajduję taśmę i czarny znak. Po drodze były jakieś skrzyżowania, doznakowanie taśmą by się przydało mimo prowadzenia trasy prosto. Kilka minut w plecy, ale to już bez znaczenia. Wracam do chłopaków, biegnąc dalej bawimy się w indiańskich tropicieli, szukając śladów butów w błocie. W końcu daleko przed nami następna taśma upewnia nas co do przebiegu trasy. Szlak kręci i nie chce się skończyć. Przy bacówce w Jaworzcu okazuje się, że zostało jeszcze około kilometra szutrem.
Wreszcie nasza meta, przekraczamy ją razem. Pokonany dystans 104 km, miejsce 109-111 na 248 startujących, czas 20 godzin i 43 minuty. Ręce w górę, gratulacje od załogi, gorąca pomidorówka w nieograniczonych ilościach. Klasyfikowani są wszyscy wypuszczeni z Berehów - po nas przychodzi jeszcze dwóch, których minąłem na ostatnim etapie, a po nich jeszcze jeden kończący nieoficjalnie poza klasyfikacją.
Czuję się dobrze - gdyby nie limit, mógłbym spokojnie dalej napierać. Przy ograniczeniu powiedzmy do 30 godzin na pewno bym skończył pełny dystans. Odcinki płaskie i lekko pod górę do końca byłem w stanie biec, a zbiegi pokonywałem jak młoda kozica. Limity były ustawione pod elitę, ale warunki dla wszystkich takie same - wiedziałem w co wchodzę, więc o to z mojej strony zero żalu do organizatorów.
Nasuwają się porównania z pamiętnym październikowym ŁUT150. Tam według nowszych pomiarów 150 km i 5900 m podejść. Na Rzeźniku Ultra ostatecznie wyszło 141 km, a przewyższenie z mojego wyliczenia ok. 6600 m (pierwotna wersja trasy miałaby ok. 7000). Tutaj trudniejszy profil, na Łemkowynie zdecydowanie gorsze warunki błotne. Jakimś porównaniem trudności tras mogą być czasy zwycięzców: na ŁUT-cie Oskar Zimny 20h02, na RzU Grzegorz Uramek 20h01, a więc idealny remis. Łemkowynę ukończyło 78 zawodników na 150, pełny dystans Rzeźnika Ultra zaledwie 16 na 248, plus jeden po upływie regulaminowego czasu - ale o takiej różnicy zdecydowało ustawienie limitów: ŁUT150 - 35 h, RzU - 24 h.
Łemkowynę skończyłem skrajnie wyczerpany po 34,5 godzinach, nie wiedząc jak się nazywam. Na metę w Cisnej dotarłbym pewnie poniżej 30 godzin w znacznie lepszym stanie. Tam na punkcie 102 km zameldowałem się z tego co pamiętam po około 22 godzinach dużo bardziej wykończony, niż teraz na mecie 104 km. Tak więc jako najtrudniejszy bieg w życiu zdecydowanie wskazałbym ŁUT150 z jego wysysającym wszystkie siły błotem. Rzeźnik Ultra na pewno jednak, zgodnie z zamierzeniem organizatorów, został „najtrudniejszym 24-godzinnym biegiem w Polsce”.
Szumne ogłoszenie trasy z niedostępną dla zwykłych śmiertelników pozaszlakową granicą ukraińską jako główną atrakcją zachęcającą do zapisów i jej odwołanie w ostatniej chwili to dla mnie wtopa roku. Pewne obiektywne okoliczności przyrody dałoby się przewidzieć i powinno zostać podkreślone, że taki przebieg trasy będzie W MIARĘ MOŻLIWOŚCI. Wyszło niepoważne potraktowanie uczestników, co stwierdzam przy całym ogromnym szacunku dla Mirka i jego ekipy, którzy na swoich biegach robią kawał wspaniałej organizacyjnej roboty.
Wyjątkowo ciasny limit czasowy - nie obraziłbym się za jego wydłużenie, ale tak jak mówiłem nie mam o to pretensji, warunki były takie same dla wszystkich. Organizatorzy sami przyznali, że w pierwszej edycji eksperymentowali z ustawieniem limitów, stąd ich przesunięcia na punktach i związany z tym mały bałagan. Ten element niepewności był dla mnie częścią przygody. Do poprawy na przyszły rok. Mówi się o dwóch równorzędnych metach, być może na 100 i 140 km. Się potrenuje, to się zrobi pełny dystans.
Trasa i jej oznaczenia - kto odrobił pracę domową, ten nie miał kłopotów. Poza klasycznym Rzeźnikiem nie znałem Bieszczadów, ale dokładnie rozpracowałem trasę i zapamiętałem jej przebieg. Kto tego nie zrobił, ten pewnie narzekał. Kiedy organizatorzy nie dają mapy, posiadanie własnej pomaga. Pół żartem mówię, że na ultrabiegi kupuję spodenki z kieszeniami pod rozmiar mapy. Tak, wiem że dla wielu jeśli bieg nie jest w formule na orientację, to lubią być prowadzeni jak po sznurku...
Długi nocny etap bez bufetów - to jest ultra, nie ma mientkiej gry. Na pełnym bukłaku i własnych przekąskach można to było przelecieć. Sądząc po odsiewie w Wołosatem, dużo ludzi się tam zarżnęło, próbując nadrobić przed ostrymi limitami na dalszych punktach. Nocny odcinek był pięknie oznaczony fosforyzującymi lampkami. Na dziennej części doznakowanie wątpliwych miejsc taśmami było na ogół w porządku, z wyjątkiem kilku drobnych potknięć. Wolontariusze na całej trasie byli wspaniali - ogromne podziękowania dla wszystkich!
Bluzy finiszerów, które miały być przyznawane za ukończenie przynajmniej 100 km, w uznaniu trudności biegu zostały rozdane również tym, którzy dotarli do Koliby (80 km) i Berehów (87 km). Przydziałowy żurek i piwo Rzeźnik w Cisnej smakowały wybornie. Bieg był niezwykłą przygodą. Nie czuję się jakbym „nie ukończył dystansu”, lecz „skończył setkę”. Jak z tą przysłowiową, do połowy pełną szklanką. Setka akurat doskonale się w niej mieści. To jak, wracamy za rok?
Kamil Weinberg