"Tam, gdzie nie ma walki, nie ma siły"... B7D 64 km

  • Biegająca Polska i Świat

...czyli 64 kilometry zaskakującej walki i dramatyczny finisz na deptaku w Krynicy.

Relacja Katarzyny Żbikowskiej-Jusis, redaktor naczelnej www.Biegaczki.pl 

Kiedy rok temu kończyłam 100-kilometrowy Bieg 7 Dolin zbiegając w zupełnych ciemnościach na  krynicki deptak już wiedziałam, że jeszcze tu wrócę. Wtedy ukończyłam pół godziny przed limitem po tym jak przez 90 kilometrów moje ciało błagało o litość i koniec tej męczarni. Ta debiutancka setka sponiewierała mnie niewąsko, ale przy okazji nauczyła mnie bardzo wiele o sobie samej.  W tym roku zgodnie z przypuszczeniami wróciłam do Krynicy, tym razem aby zmierzyć się z krótszym dystansem. W zasadzie to miałam biegać na dużo krótszym – myślałam o dyszce lub półmaratonie. Miało być bez niepotrzebnej przesady, bez nadmiernego wysiłku, najlepiej lekko i przyjemnie. Wyszło jak zawsze wtedy kiedy odzywa się we mnie wewnętrzny głos, który każe stawać do walki ze słabościami ciała, mierzyć się z trudami i udowadniać samej sobie, że drzemie we mnie siła o jaką samej siebie nie podejrzewam…

Na dwa dni przed Festiwalem zdecydowałam się biec ultramaraton na 64 kilometry. Trasa – ta sama co rok temu tylko krótsza o te 36km. Plan był taki, że pobiegnę „lekko i przyjemnie”, żeby nacieszyć się widokami gór… Tymczasem to nie był spokojny bieg, ale walka, która zdecydowanie przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Znów dowiedziałam się czegoś nowego o sobie i przekonałam się, że potrafię pokonać niemoc i walczyć do ostatniego metra.  

Dwóch Michałów, Damian i Kate - gotowi do akcji:)

Tegoroczny start w Krynicy to pełne mocy pierwsze 40 kilometrów, zmaganie ze słabościami własnego ciała i w końcu dramatyczna walka o miejsce na podium zakończona przegraną o marne 5 sekund.  Takich biegów się nie zapomina ponieważ budzą niewiarygodne emocje. I nie chodzi wcale o przegraną o tak niewielki ułamek minuty. Chodzi o walkę i siłę, która się w człowieku budzi kiedy górę weźmie ambicja i chęć pokonania samego siebie.
Start o 8 rano z Rytra pozwolił mi wyspać się całkiem nie najgorzej. Zjadłam bardzo lekkie śniadanie – w obawie przed kłopotami żołądkowymi, które zapadły mi w pamięć po ubiegłorocznej setce zdecydowałam się jedynie na kawałek białej bułki z dżemem. Do kamizelki biegowej zapakowałam kilka batoników i żeli, obowiązkowy telefon i folię NRC, cienką wiatrówkę i bukłak wypełniony wodą. Ot, wszystko czego potrzeba żeby pokonać 64 kilometry górskich szlaków.

Z kolegą, Karolem tuż przed Startem. Poznaliśmy się rok wcześniej na trasie Goral Marathonu w Istebnej:)

Ruszyliśmy. Tempo od razu wydało mi się zbyt szybkie, bo jak zawsze wolno się „rozkręcam” i na początku wysiłek przychodzi mi z trudem. Po mniej więcej dwóch kilometrach zupełnie się jednak obudziłam. Krok za krokiem, noga za nogą, w górę niebieskim szlakiem na Przehybę. Zapamiętałam ten szlak o wiele gorzej, a tymczasem sprawnie przesuwałam się w górę mijając po drodze całkiem sporo osób. Na chwilę przeszło mi przez myśl, że może napieram nieco za szybko, ale czułam się świetnie i moje ciało aż rwało się do wysiłku. Przehyba – kilka łyków napoju izotonicznego przy schronisku, kawałek pomarańczy i dalej przed siebie! Nie miałam apetytu na więcej. Na agrafce spotkałam kilka znajomych osób, pomachaliśmy do siebie i pędziłam dalej w dół. 20 –y kilometr. To wtedy ktoś z obsługi zawołał do mnie, że jestem drugą kobietą w rywalizacji na 64 kilometry. I  to wtedy tak naprawdę ten bieg się dla mnie zaczął.

Tuż przed bufetem na Przehybie

Czasami lubię rywalizować. Najczęściej w półmaratonie, czasem w biegu na dychę. Raz mi się zdarzyło na maratonie górskim w Istebnej, gdzie resztką sił wywalczyłam trzecie miejsce. Ale nigdy nie ścigałam się na dłuższym dystansie. Bo ja nie biegam szybko ultra! A jednak – informacja, że jestem na drugiej pozycji obudziła we mnie chęć rywalizacji. Czemu by nie spróbować? Miałam oczywiście świadomość, że to dopiero 20 kilometr. Na tym etapie niczego nie można być pewnym, bo wszystko się jeszcze może zdarzyć. Ale zawsze można spróbować – po prostu napierać przed siebie w równym zwartym tempie, ambitnie pokonując kolejne „hopki” na trasie.

W okolicach 25 kilometra rozsądek zaczął mi podpowiadać, że powinnam jednak coś zjeść. W przeciwnym razie tylko patrzeć jak stracę siły i zamiast napierać dziarsko do przodu będę się wlec noga za nogą. Wyciągnęłam z kieszeni kamizelki ciastko „do zadań specjalnych” – przetestowane podczas Biegu Rzeźnika trzy miesiące wcześniej sprawdziło się wówczas idealnie. Tylko, że tamten bieg pokonywałam w naprawdę wolnym tempie… Tutaj sprawy zaczęły się nico komplikować, bo już przy drugim gryzie odechciało mi się jeść. Brak apetytu z czasem przerodził się w mdłości, a jeszcze później w narastający ścisk żołądka. „Tylko nie to!” – myślałam zbiegając z góry szybciej niż mam to w zwyczaju (kolejne zaskoczenie, że jednak można!). Wraz z każdym krokiem ból brzucha stawał się coraz silniejszy, by w okolicach 40 kilometra przerodzić się w stan trudny do wytrzymania…

Do mety zostały 24 długie i bolesne kilometry. Ratowała mnie trochę ciepła herbata na punktach żywieniowych i pomarańcze. To jedyne co byłam w stanie przełknąć. Najgorsze okazały się zbiegi, gdzie wstrząsy potęgowały ból do granic sięgających daleko poza wyobraźnię. Traciłam zdolność oddychania, myślenie mnie zawodziło i naprawdę nie wiedziałam jak długo to jeszcze wytrzymam. Długa prosta droga prowadząca do Bacówki pod Wierchomlą okazała się moją kolejną drogą boleści. Próbowałam biec, ale hamował mnie ból. Kilka razy musiałam się zatrzymywać – to pewnie wtedy traciłam cenne minuty przewagi nad napierającą z tyłu koleżanką.

Dramatyczny finisz na deptaku w Krynicy...

Przywoływałam głowę do porządku przypominając sobie, że przecież walczę o podium. Na dziesięć kilometrów przed metą był punkt odżywczy, gdzie serwowano colę. Napój syf, ale na zbolały żołądek i deficyt energii nic nie działa lepiej niż połączenie kwasu fosforowego, cukru i kofeiny. Chwilowa ulga i dalej przed siebie.  Chyba mniej więcej 8km do mety wyprzedziła mnie dziewczyna z zielonym numerem. Akurat walczyłam z potężnym skurczem żołądka, z trudem łapałam oddech i trochę kręciło mi się w głowie. Średni moment na rozpoczęcie pogoni. Patrzyłam jak się ode mnie oddala, ale w głowie wiedziałam jasno – nie odpuszczę tak łatwo. Kilka minut później zebrałam się w sobie i zaczęłam pędzić w dół wymijając większość spotkanych po drodze biegaczy. Któryś zawołał do mnie: "czy musisz tak deptać nasze męskie ego?" Uśmiechnęłam się przez ból i pognałam dalej wołając "sorry, ale trochę mi się spieszy"...

Jeszcze cztery  kilometry do mety, jeszcze dwa… zakręt i wąska ścieżka w dół do ulicy. Przyspieszyłam by po chwili wybiec na deptak. Wtedy ją zobaczyłam. Była może ze 100m przede mną i wiedziałam, ze muszę ją wyprzedzić. Przyspieszyłam jeszcze bardziej wspierana krzykiem kibiców ustawionych wzdłuż barierek. I wtedy dziewczyna przede mną odwróciła się za siebie, zobaczyła mnie i ruszyła pędem do przodu. Przyspieszyłam jeszcze bardziej, ale zabrakło mi metrów. Meta. Nie wiem czy dłuższy deptak zmieniłby stan rzeczy; pewnie nie, bo koleżanka najwyraźniej też miała jeszcze siłę do walki.

Dobiegłam czwarta przegrywając podium o…. 5 sekund. Marne 5 sekund na dystansie 64 kilometrów. To jest nic. A jednak… Taka porażka boli. Z drugiej strony patrzyłam na zegarek oszołomiona widokiem 8 h i 31 minut. Ja nie biegam tak szybko na takim długim dystansie!

Za metą: pomieszanie rozczarowania (4 miejsce?) ze zdumieniem (naprawdę dobiegłam tak szybko?)

A może właśnie biegam? To retoryczne pytanie zawisło nade mną kilka godzin po przekroczeniu linii mety. W głowie zaczęły się pojawiać kolejne pytania – czy mogłam coś zrobić lepiej na tej trasie? Co można było poprawić? Nad czym trzeba popracować? Dzisiaj już znam odpowiedź na te pytania, a największym zaskoczeniem jest dla mnie to, że wiem – mogę biegać takie dystanse szybciej! Największą barierą pozostają kłopoty ze ściskiem żołądka – z tym trzeba coś zrobić, bo to jedyne co może mnie pokonać… O resztę jestem spokojna. „Trening czyni mistrza”, a mi się bardzo zachciało trenować!

Po przekroczeniu mety dochodziłam do siebie ponad 2 godziny...